Ja tę raczkującą III RP zapamiętałem zupełnie inaczej: jako kraj złamanych życiorysów, wszechogarniającej biedy, straconych szans i pokolenia, która w imię modernizacji złożono na ołtarzu dziejów. Trudno mi podzielać entuzjazm dotyczący dziedzictwa transformacji, kiedy przypominam sobie pokolenie moich rodziców i ich zmagania z bezrobociem, marnymi pensjami oraz stanem wiecznej niepewności.
Słucham Lecha Wałęsy, który uznaje, że transformacja była bolesna, ale słuszna. Ale powiedzieć to, to nic nie powiedzieć. To nie był bolesny proces, ale regularna katastrofa społeczna przeprowadzona z zimną krwią na tych, którzy solidarnościowych działaczy uczynili panami III RP. Pamiętam doskonale ojca, który jako robotnik zakładów w Ursusie przez pół roku nie dostawał żadnej pensji. Pamiętam, jak przez prawie dekadę pracował na dwóch etatach po 14–15 godzin dziennie, żeby spiąć domowy budżet. Pamiętam moją matkę, która potrafiła pracować nie mniej niż ojciec, ale jej przynajmniej płacili na czas. To tyle, jeśli chodzi o opowieść, że jak się ciężko i dużo pracuje, to się staje milionerem. Moi rodzice nigdy nimi nie zostali, bo nigdy nie mieli na to szans.
Pamiętam wizyty u mojej babci na wsi, która to wieś doświadczyła upadku lokalnego PGR-u. Kto nie widział byłych PGR-ów w latach 90., ten nie zrozumie, czym jest prawdziwa bieda i czym była ta Polska bezprzykładnego sukcesu w rzeczywistości. Kto patrzy na Polskę ostatnich 30 lat jedynie przez pryzmat swojego udanego życia, ten nie rozumie kraju, w którym żyje. I nie rozumie, czemu tak wielu ludzi swoim państwem jest zawiedzionymi i gotowi są głosować na każdego, kto obiecuje im przywrócić godność, której elity III RP tak bardzo zwykłym Polakom skąpiły.