Były minister edukacji Ryszard Legutko nazwał dwoje licealistów, którzy chcieli usunięcia symboli religijnych ze szkoły, "rozwydrzonymi smarkaczami". Licealiści poszli do sądu i właśnie wygrali sprawę o naruszenie dóbr osobistych (wyrok jest nieprawomocny). Sędzia Andrzej Żelazowski nakazał Legutce przeprosić, zapłacić 5 tysięcy, a ogłaszając wyrok, powiedział między innymi: "Z tych przyczyn nie sposób ocenić spornych wypowiedzi pozwanego inaczej niż jako głęboko krzywdzące powodów, tym bardziej że wypowiedziano je w sposób arbitralny, bez znajomości osób, ich poglądów i rzeczywistych motywów".
Do tej pory wszystko jasne, nie wolno nikogo bezkarnie nazywać smarkaczem. Ale cofnijmy się do roku 2009. Wtedy sąd zajmował się sprawą Janusza Palikota, który o Lechu Kaczyńskim powiedział: "Uważam go za chama". Sędzia Alina Rychlińska uznała, że sprawą nie może zajmować się prokuratura, ponieważ... (proszę o uwagę) "Słowa Palikota to jego wkład w debatę publiczną i mieszczą się one w granicach wolności słowa".
Sędzia powoływała się przy tym na nieocenionego prof. Bralczyka, który stwierdził, że słowo "cham" nie jest już samo w sobie zniewagą! Podsumujmy: czy gdyby Ryszard Legutko nazwał nierozwydrzonych niesmarkaczy po prostu chamami, to według polskich sądów mieściłoby się to w granicach wolności słowa? Bo w to, że polskie sądy bawią się w uprawianie polityki, nie chciałbym wierzyć...