Według umów z zachodnimi koncernami do końca roku do Polski ma trafić więcej dawek, niż nam będzie potrzebne do zaszczepienia wszystkich chętnych. Problem w tym, że na razie owe koncerny średnio się ze zobowiązań wywiązują. Krążą więc plotki, że rozmowy z Chinami to element piętrowej intrygi, która ma wymusić na Pfizerze, Modernie czy AstraZenece zakontraktowane dostawy. I dobrze by się stało, gdyby tak było, a rząd na poważnie nie rozważa zakupu chińskich szczepionek.
Raz, że brakuje wystarczająco dużo wiarygodnych badań, które potwierdziłyby wysoką skuteczność chińskich preparatów. Na razie chyba najbardziej miarodajne analizy odbyły się w Brazylii, gdzie skuteczność jednej z chińskich szczepionek oceniono na marniutkie 50,4 proc. - zdecydowanie poniżej skuteczności zakontraktowanych zachodnich szczepionek i ledwie powyżej granicy wyznaczonej przez WHO, by uznać szczepionki za skuteczne w walce z pandemią. Oczywiście nie można wykluczyć, że chiński przemysł farmaceutyczny stworzył nie tylko bezpieczne, ale i skuteczne – jak przekonują Chińczycy - szczepionki, wszak w latach 70. XX w. w zacofanych i zmaltretowanych przez rewolucję kulturalną Mao Chinach udało się stworzyć przełomowy lek na malarię, który uratował setki milionów ludzkich istnień. Niemniej do wynalazków z Pekinu, dla którego szczepionki są elementem walki o globalną soft power, trzeba podchodzić ostrożnie.
Polityka jest tu niezwykle istotna. Reżim Xi woli eksportować szczepionki za granicę, niż udostępniać je swoim obywatelom. Liczy, że wobec szczepionkowego egoizmu Zachodu uda się pozyskać wdzięczność krajów rozwijających się, które na dostępność szczepionek będą czekały nawet dwa, trzy lata. Co więcej, za chińskimi firmami farmaceutycznymi (jak niemal za wszystkim w Państwie Środka) stoi chińska armia, co ma swój ciężar gatunkowy.
Rozumiem, że polskie władze mają to wszystko z tyłu głowy i nie zakiwają się w swojej grze z koncernami farmaceutycznymi.