"Super Express": - Przy okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej z sierpnia 1920 roku często używa się sloganu o przełomowym znaczeniu tego wydarzenia. Co się za nim kryje?
Prof. Wojciech Roszkowski: - To był przełom, gdyż bitwa ta oznaczała zwrot w wojnie polsko-sowieckiej. Zwycięstwo strony polskiej przesądziło o tym, że Armia Czerwona zatrzymała się w Polsce, a nie gdzieś w głębi Europy. To zmieniłoby przyszłość kontynentu. U nas porażka spowodowałaby zapewne powstanie Polskiej Republiki Rad, a ta weszłaby w skład ZSRR. Padłaby ofiarą permanentnej rewolucji sowieckiej i stalinowskich czystek. Gdyby wprowadzono kolektywizację przemysłową, czekałby nas los Ukrainy, w której wielki głód zabił miliony ludzi. Europie groziłaby zaś bolszewizacja. Znaczenie bitwy wykracza więc poza polski kontekst.
- Ofensywa bolszewicka mogłaby się przecież zatrzymać na granicy polsko-niemieckiej
- To mało prawdopodobne. W Niemczech lewica miała wówczas wciąż bardzo silną pozycję. Triumf Armii Czerwonej mógł wzmocnić nastroje rewolucyjne i pomóc w przejęciu władzy komunistom.
- Wynik bitwy rozczarował wielu ludzi w Rosji i Niemczech. A jak patrzono na nią we Francji i Wielkiej Brytanii?
- Ówczesna opinia publiczna na Zachodzie była albo słabo poinformowana o bitwie, albo - zwłaszcza europejska lewica - wspierała bolszewików. Naoczny świadek tamtych wydarzeń, brytyjski korespondent wojenny Lord Edgar Vincent D'Abernon, który stwierdził, że była to 18. decydująca bitwa o dziejach Europy, to wyjątek.
- Ta obojętność może dziwić mniej, gdy uświadomimy sobie, że Polski nie było na mapach przez 123 lata.
- I bardzo trudno było jej zaznaczyć swój powrót. Niemiecka propaganda nazwała Polskę państwem sezonowym. Anglicy traktowali nas obojętnie, a dla reszty byliśmy krajem nieznanym, egzotycznym, a nawet reakcyjnym, w którym ziemianie rzucili się na siły postępu. To wszystko bardzo umniejszało znaczenie czynu zbrojnego Polski.
- Czy w dzisiejszej historiografii europejskiej ta bitwa zostawiła jakiś ślad?
- Nie. Z wyjątkiem Normana Daviesa i kilku innych historyków temat ten jest bardzo rzadko poruszany. W tak znanej publikacji jak "Dyplomacja" Henry'ego Kissingera jest zaledwie krótka wzmianka o wojnie z 1920 roku. Tymczasem wojna zaczęła się w grudniu 1918 roku. Autor sugeruje więc, że to Polacy byli stroną zaczepną, bo właśnie w kwietniu 1920 rozpoczęła się polska ofensywa na Ukrainę. A to tylko jeden z wielu epizodów tej wojny.
- Czy ignorowanie polskiego wkładu w tożsamość europejską to pewna norma? Kontrowersje wywołał niedawno wspólny europejski podręcznik do historii
- Jest skandaliczny i bałamutny. Ta książka, "Historia Świata i Europy", została napisana przez Niemców i Francuzów. Dwie trzecie jej treści zajmuje historia obu państw. Historiografia zachodnia konsekwentnie odmawia uznania rangi pewnych fundamentalnych wydarzeń dla obecnego kształtu Europy.
- W historii Polski trudno chyba znaleźć wydarzenie o bardziej dalekosiężnych skutkach dla Europy niż Bitwa Warszawska?
- Dziś zwraca się uwagę głównie na doniosłe znaczenie Solidarności. Jednak jej wpływ na upadek muru berlińskiego był pośredni. Związek między tymi zdarzeniami łatwiej umyka i wcale nie jest tak oczywisty. Natomiast tu fakty mówią same za siebie. Była wojna, wiemy, kto wygrał i czemu zapobiegła. Znaczenie tej bitwy dla Europy jest bardziej namacalne niż Solidarności.
- Czy ówcześni polscy dowódcy zdawali sobie sprawę z tego, że decydują o losach Europy?
- Na pewno nie. Dopiero po wojnie zaczęto mówić o Europie jak o wspólnym domu. 90 lat temu w Europie trwała rywalizacja o wpływy między wielkimi mocarstwami, z których każde kierowało się własną polityką ideologiczną. Polska nie liczyła się w tej rozgrywce.
- Któż zawracałby sobie głowę jakąś krwawą jatką na skraju Europy i Azji
- A nawet jak się ktoś trafił, to wcale nie musiał do tego podchodzić pozytywnie. W 1920 roku w Anglii powołano specjalny komitet pod nazwą "Ręce precz od Rosji", na którego czele stał późniejszy szef dyplomacji tego kraju - Ernest Bevin.
- Dlaczego w Polsce bitwa tak łatwo zapisała się w percepcji jako "cud nad Wisłą"?
- Piłsudski podejmował wszystkie decyzje i na nim spoczywała odpowiedzialność za bitwę. Konflikt piłsudczyków z endekami spowodował jednak rozpowszechnianie przez opozycję wersji o pomocy opatrzności bożej. Mówienie o cudzie w kontekście bitwy jest jednak nieporozumieniem. Decydujący manewr znad Wieprza i obrona stolicy przez regularne oddziały to był realny sukces polskiej armii. Poradziłaby sobie bez cudu. W latach 1918-1920 dokonano genialnej organizacji wojska. W listopadzie 1918 roku armia liczyła 5 tysięcy ludzi, a w lecie 1920 już około miliona. Według mnie raczej to był prawdziwy cud.
- Czy oglądając reakcję polskich robotników i chłopów na wojnę, Rosjanie zwątpili w sensowność zaprowadzenia tu komunizmu?
- Żartowało się nawet, że po obu stronach frontu śpiewano Międzynarodówkę, a chwilę później ci sami ludzie zaczynali do siebie strzelać. Miało to też wymowę międzynarodową. Bolszewicy nie mogli podnosić kwestii reakcyjności polskiego rządu, bo wraz z letnią ofensywą władzę w Polsce przejął rząd ludowo-socjalistyczny Wincentego Witosa.
- Jak w Warszawie odebrano zwycięstwo nad bolszewikami?
- Ogromne poczucie ulgi i rehabilitacja Piłsudskiego. Jednak zaraz potem wybuchł spór o zasługi. I wkrótce jeszcze większy - o traktat pokojowy w Rydze. Jego kompromisowa treść wywołała sprzeciw części opinii publicznej, która domagała się przesunięcia granic Polski do Białorusi. Bolszewicy by na to poszli, ale nie zgodzili się endecy i ludowcy z obawy przed realizacją koncepcji federacyjnej Piłsudskiego.
- I jak zwykle po wielkim poświęceniu pogrążyliśmy się w kłótniach.
- Polskie społeczeństwo na dłuższą metę nie myśli zdroworozsądkowo. Potrafi jak mało kto zjednoczyć się, by po chwili śmiertelnie pokłócić o drobiazgi. Polityka wychodzi na wierzch i antagonizuje ludzi.
- Mamy tego świeży przykład sprzed kilku miesięcy
- Tragedia smoleńska w sposób nadzwyczajny połączyła setki tysięcy ludzi. Nastrój w mediach był propaństwowy i prowspólnotowy. I zaraz po tym zaczęła się awantura o sprawy drugorzędne. Nie umiemy zagospodarować jednoczenia się w obliczu tragedii.
- Był pan przez kilka lat w polityce, jako europoseł. Skąd tyle agresji w polskim życiu publicznym?
- Na to nie da się krótko odpowiedzieć. To pytanie o nasz charakter narodowy, o to, po co tak bardzo są nam potrzebne autorytety, skoro tak bezceremonialnie je obalamy. Pytanie o stosunek do bliźniego - żyjemy w kraju silnie katolickim, ale mamy głęboko zakorzenioną nieufność do siebie. Z góry zakładamy złe intencje. Tak nas ukształtowały zwłaszcza okupacja i komunizm, które bardzo zatomizowały polskie społeczeństwo. Komunizm sprawił, że ludzie przestali sobie wierzyć.
- Dziś dzieli ich krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Politycy, gdyby chcieli, mogliby uciąć ten spór.
- Niestety, obie strony sceny politycznej okopały się na swoich pozycjach i tak trwają. Szkoda, że kosztem narodu. Wzmacniają złe emocje, zamiast je rozładowywać. Zwłaszcza rządzący. To oni ponoszą większą odpowiedzialność za tę sytuację, bo do nich należy podejmowanie wiążących decyzji.
- Gdzie powinien stanąć pomnik upamiętniający ofiary katastrofy?
- Imponujący zryw ludzi, którzy przez tygodnie gromadzili się na Krakowskim Przedmieściu, na pewno należy upamiętnić. Najlepiej, by pomnik stanął nieopodal Pałacu. Siedziba najwyższych władz państwa nie jest bowiem odpowiednim miejscem na demonstracje.
- Czy czwartkowe wmurowanie tablicy pamiątkowej w ścianę Pałacu to zakończenie konfliktu?
- Nie sądzę. Sposób, w jaki to zrobiono, pozostawia wiele do życzenia - nerwowo, z zaskoczenia, bez konsultacji ze stronami sporu. Obrońcom krzyża rzucono taki ochłap, który ma odebrać argumenty do dalszej walki. Efekt będzie odwrotny. Będziemy mieli kolejną erupcję emocji.