Magdalena Merta

i

Autor: Piotr Kowalczyk

Magdalena Merta: Ciała nie wyglądały tak jak w Moskwie

2012-10-29 3:00

Mieliśmy przypadki pastwienia się nad zwłokami - mówi Magdalena Merta.

"Super Express": - Czy po ekshumacjach Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej oraz ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego i Tadeusza Lutoborskiego utwierdziła się pani w przekonaniu, że musi otworzyć trumnę swojego męża Tomasza Merty?

Magdalena Merta: - Byłam o tym przekonana jeszcze przed ekshumacjami. Mam bardzo poważne przesłanki, aby nie wierzyć w rosyjskie dokumenty ani też we właściwą identyfikację mojego męża. Szokuje też fakt, że ani obecność rodzin w Moskwie, ani ich samodzielne potwierdzenie tożsamości ofiar nie mają żadnego znaczenia! Rodzina śp. Anny Walentynowicz rozpoznała ją w Moskwie, a w Polsce okazało się, że nie leżała w tej trumnie, w której powinna. To świadczy o potężnym chaosie i bałaganie w Rosji. Chcę sprawdzić, jak wobec tego postępowano z ciałem mojego męża, i zapewnić mu godny pogrzeb.

- Z ciałem pani męża postępowano w Rosji źle?

- Pragnę dowiedzieć się, czy ciało Tomka zostało zbezczeszczone, zmasakrowane przez Rosjan. Dotąd mieliśmy przypadki pastwienia się nad ciałami... Nie wiem dlaczego. Niektórzy są przekonani, że niszczono odkryte części ciała, inni domniemują jakąś pijacką agresję Rosjan. Wiemy, że ciała po ekshumacji wyglądały inaczej niż wtedy, gdy w Moskwie widziały je rodziny. Tak było np. w przypadku Anny Walentynowicz.

- Kiedy dojdzie do ekshumacji pani męża?

- Z wnioskiem wystąpiłam ponad miesiąc temu, ale termin nie jest jeszcze znany. Wiem, że nie ma go wśród najbliższych zaplanowanych.

- Z czego wynika ta kolejność ekshumacji?

- Trudno powiedzieć. Prokuratura od dłuższego czasu wiedziała, że ciała Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej są zamienione. Myślę, że po prostu należało otworzyć trumny od razu po przywiezieniu ich do Polski w 2010 r. Tyle że wtedy zbliżały się wybory i nie chciano w związku z tym wywoływać skandalu. Dziś czas na ich przeprowadzenie wydaje się bezpieczny - do wyborów ludzie zapomną o kolejnych skandalach.

- Jak ocenia pani atmosferę wokół przeprowadzanych ekshumacji? Czy jest właściwa? Wszystko odbywa się publicznie, w świetle kamer. A w tle okrzyki, forsowanie cmentarnego muru, przepychanki z policją.

- Tragedia smoleńska była tragedią narodową, nie tylko naszą prywatną. Stąd też powszechne zainteresowanie, ale i bunt przeciwko temu, jak prowadzone jest śledztwo. Myślę, że jeśli nie chciano takiej atmosfery, to należało otworzyć trumny natychmiast po przewiezieniu ich do Polski. Trudno też mieć pretensje do tych, którzy przychodzą na cmentarze, by modlić się za ekshumowanych. Życzyłabym sobie, żeby problemy z utrzymaniem z dala obserwatorów wydobywania ciał z grobów były jedynymi, z jakimi trzeba się uporać.

- Wie pani, kto identyfikował ciało pani męża w Moskwie?

- Pracownik konsulatu, który widział go tylko raz w życiu na długo przed katastrofą. Ten człowiek nigdy wcześniej czy później nikogo innego nie identyfikował. Nie mam więc najmniejszego zaufania do jego podpisu na dokumencie dotyczącym mojego męża. Nie mam też pewności, czy identyfikacja Tomka miała w ogóle miejsce. Może zaocznie ktoś złożył podpis?! Zastanawiam się też, dlaczego tak dziwnie postąpiono z jego rzeczami.

- To znaczy?

- Dlaczego w tajny sposób przewieziono je pocztą dyplomatyczną do Polski i poddano zniszczeniu... Nie wykluczam, że chodziło o to, abym po okazaniu rzeczy Tomka nie mogła powiedzieć: to nie są rzeczy męża. Na wszelki wypadek je zniszczono. Na miejscu nie było ekspertów. Np. polski prokurator był w Smoleńsku tylko przy oględzinach prezydenta. I mimo to nawet wobec najważniejszego obywatela RP nie dołożono należytych starań, by nie doszło do pomyłek!

- Ekshumacja pary prezydenckiej też jest potrzebna?

- Nie sądzę. Trumny pary prezydenckiej były już otwierane i nie było żadnych wątpliwości co do tożsamości.

- A reszty ofiar?

- Nie wiem. Ja uważam, że mam prawo upewnić się co do tożsamości mojego męża.

- Wzięła pani udział w konferencji naukowej dotyczącej katastrofy smoleńskiej. Przekonują panią jej tezy, jak choćby ta o wybuchu na pokładzie samolotu Tu-154?

- Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy tych naukowców. Filmy, które tam pokazano, przekonują nawet laika, że żadna brzoza, a nawet betonowy słup nie są w stanie tak uszkodzić skrzydła samolotu, żeby stracił nośność. Ta konferencja nie miała dowodzić, że na pokładzie samolotu podłożono ładunek wybuchowy. Przekonują mnie jednak tezy uczonych, że samolot rozpadł się jeszcze w powietrzu.

- Z jakiego powodu się rozpadł?

- Nie wiem, może była to usterka bądź awaria, której konsekwencją mógł być wybuch?

- Ale nie wyklucza pani bomby na pokładzie?

- Nie wykluczam. Nie wiem, z jakiego powodu mogło dojść do eksplozji. Nie upieram się przy żadnej wersji. Chodzi mi tylko o to, aby w końcu poznać prawdę o katastrofie smoleńskiej.

Magdalena Merta

Żona Tomasza Merty, ofiary katastrofy smoleńskiej