Nie można kwestionować bohaterstwa żołnierzy, którzy poszli do walki bez broni. Hartu łączniczek i sanitariuszek. Ofiarności lotników płonących nad Warszawą i oddziałów 1. Armii Wojska Polskiego przebijających się na lewy brzeg Wisły. Męstwa ludności cywilnej. Ale też nie można pomijać surowych ocen i opinii dotyczących decyzji o wywołaniu powstania. A tych nie brakuje zarówno ze strony samych uczestników, jak i badaczy warszawskiej insurekcji.
Rzecz jasna, trudno spodziewać się, że przedstawiciele władz w oficjalnych wystąpieniach będą cytować gen. Władysława Andersa, który raportując do Londynu, oświadczył: "Stolica pomimo bezprzykładnego w historii bohaterstwa z góry skazana jest na zagładę. Wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy się, kto ponosi za to odpowiedzialność". Trudno też wyobrazić sobie, że władze powołają się na ocenę Pawła Jasienicy, który uznawał, że: "Powstanie Warszawskie było wymierzone militarnie przeciw Niemcom, politycznie przeciw Sowietom, demonstracyjnie przeciw Anglosasom, faktycznie przeciw Polsce".
To oczywiste, że w atmosferze kultu powstania nie można bez konsekwencji powtarzać za gen. Andersem, że jego wywołanie było błędem i zbrodnią. Ale też władze Rzeczpospolitej nie muszą mnożyć formuł, które z prawdą o heroicznych zmaganiach nie mają wiele wspólnego. Kiedy Hanna Gronkiewicz-Waltz mówi, że powstanie było częścią skrupulatnie przygotowanej akcji "Burza", a nie jakimś romantycznym i źle przygotowanym zrywem, myli się całkowicie. To była właśnie fatalnie i w pośpiechu przygotowana demonstracja, która miała wstrząsnąć sumieniem świata i zmusić aliantów do zmiany decyzji z Teheranu. Niemal do wybuchu powstania Warszawa była wyłączona z planu "Burza", aby uniknąć zniszczeń miasta i dóbr kultury narodowej oraz zaoszczędzić cierpień ludności cywilnej. W konsekwencji zmagazynowaną w stolicy broń przerzucano tam, gdzie miała być użyta w walce. Jeszcze 7 lipca 1944 roku Bór-Komorowski wysłał do okręgów wschodnich 900 pistoletów maszynowych, a około 20 lipca z miasta wyprowadzono kolejne 60 wraz z amunicją. Takiej ilości tego typu broni nie miała cała warszawska AK, która w dużej części rozbrojona 1 sierpnia przystąpiła do walki. Żołnierzom bez broni ich dowódca polecał, aby uzbroili się w siekiery, kilofy i łomy.
Cóż wspólnego z prawdą ma Grzegorz Schetyna, gdy nazywa powstanie "jutrzenką, końcem okupacji, wielką nadzieją, że Polska wybija się na niepodległość"? Do końca niemieckiej okupacji jeszcze wielu Polaków oddało życie, a nadzieja i jutrzenka umierały wraz z konającym miastem. Dla losów wojny jak i po niej bohaterstwo Warszawy nie miało żadnego znaczenia. Nie tylko dlatego, że straty Niemców były niewielkie - 1570 poległych na 200 tysięcy zabitych Polaków, ale z uwagi na przekonanie Anglii i Ameryki, że bez Związku Radzieckiego i realizacji jego interesów nie będzie wygranej wojny i bezwarunkowej kapitulacji Niemiec.
W ocenie powstania nie można pomijać przerażających strat, z których wynika, że na jednego zabitego Niemca przypadało 100 Polaków. W czasie każdego dnia walk oddawało życie średnio 2650 cywilów. Przywołując współczesny obraz, to prawie tyle, ile zginęło 11 września 2001 roku w zamachu terrorystycznym na World Trade Center. Wyobraźmy sobie dwie nowojorskie wieże pełne ludzi, unicestwiane dzień w dzień przez 63 dni. Bezmiar tragedii byłby nie do opisania. Stąd kult i heroizm powstania nie mogą przesłaniać odpowiedzialności za jego wybuch. Jeśli pani prezydent stolicy mówi, że można zniszczyć miasto, ale nie można zniszczyć ducha, to przypadek Paryża czy Pragi pokazuje, że można zachować i ducha, i miasto.