Jerzy Borowczak w sierpniu 1980 razem z Bogdanem Borusewiczem, Bogdanem Felskim i Ludwikiem Prądzyńskim zainicjował strajk w Stoczni Gdańskiej.
- Jak zapamiętał Pan te gorące politycznie sierpniowe dni? Kto jako pierwszy rzucił hasło: Strajkujemy!?
Jerzy Borowczak: - Pamiętam jak dziś, spotkaliśmy się 7 sierpnia w mieszkaniu Ewy i Piotra Dyków w Gdańsku Wrzeszczu - działaczy Ruchu Młodej Polski - żeby świętować wypuszczenie z więzienia naszych dwóch kolegów. Piliśmy tanie wino, jedliśmy pączki. Byli m.in. Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz i około 30 innych gdańskich opozycjonistów. Zjawiła się też suwnicowa Ania Walentynowicz i oznajmiła: „ A ja już w stoczni nie pracuję. Zwolnili mnie dyscyplinarnie”. Od razu padły deklaracje, że będziemy bronić pani Ani, ale najdalej poszedł Lech Wałęsa, bo rzucił: „Zorganizujemy strajk". Ale to dopiero Bogdan Borusewicz przeszedł do konkretów. Borsuk poprosił najbliższych kolegów przed dom (mnie, Lecha Wałęsę, Ludwika Prądzyńskiego i Bogdana Felskiego) i przeszedł do konkretów: „Lechu, rzuciłeś hasło i co teraz?” . Stwierdził, że to dobra okazja, by w obronie zwolnionej Walentynowicz zastrajkować, a przy okazji sformułować inne ważne postulaty. Wszyscy się na to zgodziliśmy i każdy rozszedł się w swoją stronę.
- A potem przyszedł czas na działanie. Co miało przekonać ludzi do strajku?
- Ja razem z Borusewiczem, Prądzyńskim i Felskim przygotowaliśmy ulotki strajkowe, notatkę biograficzną o Annie Walentynowicz i - co najważniejsze – konkretne postulaty. Wiedzieliśmy, że sama obrona zwolnionej koleżanki nie wystarczy, by ludzie masowo zaryzykowali i podjęli strajk. Wymyśliliśmy, że dodamy jeszcze postulaty płacowe, w tym podwyżkę 1000 zł i, jak go nazwał Borusewicz, dodatek drożyźniany, który miał zrekompensować inflację. Na czele strajku miał stanąć Lech Wałęsa, który ze względu na to, że był obserwowany przez SB nie brał bezpośredniego udziału w spotkaniach. Zresztą na dniach miała mu się urodzić córka. - Ułożyliśmy cały scenariusz strajku z mapkami stoczni w rękach i konkretną datę – 13 sierpnia – opowiada Borowczak.
- Ale tego dnia strajk się nie rozpoczął.
- 12 sierpnia pojechałem na Stogi, dzielnicę w Gdańsku, gdzie mieszkał Wałęsa. Spotkałem go przy kiosku i upewniłem się. - To co Lechu, jutro o 5 rano? - zapytałem, a Lech oczy zrobił i mówi: „Nie mogę, jutro jadę do urzędu zarejestrować Anię (nowo narodzoną córkę), Danka by mnie zabiła”. - No to w czwartek, 14? - pytam. A tak, w czwartek mogę – mówi Lech i tak ustaliliśmy datę rozpoczęcia strajku. Pojechałem do Borusewicza i mówię o zmianie, a on nawet się ucieszył, bo mówi, że dodrukujemy ulotki i plakaty, żeby było więcej. 14 sierpnia całą piątką mieliśmy się spotkać o 5 nad ranem przed bramą nr 2. O godzinie 5.30 wchodziło nią siedem tysięcy ludzi do pracy. Przyjeżdżali SKM-kami, tramwajami, autobusami, ogromna fala ludzi.
- Jak to się stało, że to właśnie Pan rozpoczął strajk w stoczni i do momentu słynnego „skoku przez płot" Lecha Wałęsy stał na jego czele?
- Byłem wtedy 22-letnim młodziakiem, dzień wcześniej przyjechała do mnie dziewczyna ze swoją siostrą, z Kaszub do Gdańska. Chciałem pokazać jej miasto. To była sympatia, z którą korespondowałem poprzez gazetę „Nowa Wieś". 14 sierpnia ok. 4 nad ranem odprowadziłem dziewczyny na autobus do Kaszub i powoli ruszyłem do stoczni, pod bramę. Stanąłem w umówionym miejscu między blokami Dok1 i Dok2 i czekałem, ale kolegów nie było, ani Wałęsy, ani Borusewicza. Nie wiedziałem, czy coś się stało, czy ich aresztowali? Dopiero ok. 5.40 przyszedł Ludwik Prądzyński. A ulotki i plakaty miał Felski. Biegiem rzuciliśmy się na wydziały, żeby ludzie nie wyszli z szatni, bo to byłby koniec. Chwyciłem moje ulotki z szafki, ze trzy plakaty, uścisnęliśmy się i mówię: „Ludek, to zaczynamy". Stanąłem przy zegarze, rozdaję ulotki i krzyczę, że zwolnili Annę Walentynowicz po 30 latach pracy. Miałem już całą gadkę przygotowaną. Starsi, którzy pamiętali Grudzień '70 krzyczeli do nas: „Gówniarze, co wy robicie?! Pójdziecie do więzienia!". Inni zaczęli mi pomagać, przyklejali plakaty na szybach. Wyszliśmy na drogę wewnątrz stoczni, tak ze 120 osób, krzycząc: „Chodźcie z nami! Strajk!". Ja wołam: "Idziemy na K3! Tam już na nas czekają!". Oczywiście to był blef, ryzykowałem, bo nie miałem pojęcia, czy Ludkowi udało się przekonać stoczniowców. Ale wie pani, ja byłem krótko po wojsku, w specjalnej jednostce, która uczestniczyła w misji w Syrii i Egipcie, więc byłem zahartowany. Jak jest zadanie, to trzeba je zrealizować.
- Sporo ryzykowaliście.
- Zgadza się, nie było żadnej gwarancji, że się uda, ale uratowało nas to, że działaliśmy z Ludkiem zgodnie z planem. Weszliśmy na taki most zwodzony pośrodku stoczni i tam zostawiłem ludzi, żeby go pilnowali, bo jakby podnieśli ten most, to by nas odcięli i podzielili. Młodzi ludzie szybciej się do nas dołączali. Starzy przestrzegali: „Matka będzie wam paczki do więzienia przynosić”, albo mówili, że zostało im kilka miesięcy do emerytury. Obeszliśmy tak teren i ze dwa tysiące ludzi przyprowadziłem na K3. Miałem szczęście, bo akurat trafiłem na przerwę śniadaniową. Spawacz Jaś podchodzi do mnie i mówi: "Jurek, to lawina, to co robisz to lawina”. Bardzo mnie to wtedy ucieszyło. To była wielka ulga, jak to usłyszałem.
- A co na to dyrekcja stoczni? Na pewno zauważyli już, co się dzieje.
- Tak, wtedy właśnie przyjechał do nas dyrektor stoczni z całą świtą i mówi: „O co tu chodzi?”. A ja mówię: "Panie dyrektorze pogadamy, jak będzie nas więcej”, a pierwszy raz w życiu go wtedy widziałem. Jeszcze raz wróciliśmy na K5 i cały czas pilnowaliśmy mostu. Obeszliśmy całą stocznię, poszliśmy pod bramę historyczna, bo baliśmy się, że ludzie wyjdą na miasto, a nie mogliśmy do tego dopuścić. I wtedy ja mówię: "Kochani, najpierw uczcijmy minutą ciszy tych, którzy tu polegli w ‘70 roku". Oni wszyscy hełmy z głów. Ja to widzę do dziś. To było coś niesamowitego, ten widok. Byli w tych brudnych stoczniowych ubraniach, usmarowani, mieli maseczki spawalnicze w ręku. Groźnie to wyglądało. A potem zaintonowałem hymn. Gruchnęło „Jeszcze Polska nie zginęła”, ludzie się uspokoili. A niedaleko tej bramy stała zaparkowana koparka. Myślę sobie, dobre miejsce żeby przemówić. Nie ma Wałęsy, nie ma Borusewicza, jesteśmy we trójkę, mamy tyle samo lat - młodziaki. Weszliśmy na te koparkę i mówimy, że strajkujemy, takie mamy postulaty i wybieramy Komitet Strajkowy. Zgłaszali się do Komitetu przeważnie ludzie młodzi. Miałem ze dwadzieścia osób w tym komitecie i zaczęliśmy spisywać postulaty. Wtedy dyrektor generalny stoczni wszedł na te koparkę i mówi: „To ja zapraszam Komitet na rozmowy, a reszta do pracy!”. Było 12 tysięcy ludzi, my patrzymy na siebie, rozglądamy się , gdzie by tu uciec, bo wiedzieliśmy, że jak pójdziemy na te rozmowy, to już po nas, odwiozą wszystkich prosto na Kurkową do aresztu. I wtedy zauważyłem Lecha Wałęsę biegnącego z lewej strony, od Bramy Kolejowej. I wpisałem go do komitetu strajkowego na pozycji 21. Wałęsa wszedł zdyszany na koparkę: - „Panie dyrektorze, czy pan mnie poznaje?" - pyta. - „Ja tu pracowałem, a pan mnie zwolnił. Mam zaufanie załogi". Dyrektor nawet słowem się nie odezwał, a ja podałem Wałęsie kartkę z postulatami ludzi, że nie ma ciepłej wody, pasty, że onuce są niewymiarowe, ubrania podziurawione. Zapytał ludzi, czy akceptują go w Komitecie Strajkowym. Rozległy się oklaski i Wałęsa mówi: - "Idziemy na Wydział 4, a ty zostań". Bo ludzie zaczęli wtedy krzyczeć, żeby przywieźć samochodem dyrektora Annę Walentynowicz. Dziewczyny zaczęły ciąć kwiaty z rabatów, przynieśli stół, żeby Ania mogła przemówić do ludzi. Ale my jeszcze nie przejęliśmy kontroli nad stocznią i strażnik mówi, że nikogo nie wypuszcza ani nie wpuszcza. Dopiero dyrektor wziął czerwony telefon, zadzwonił do komendanta straży i kazał wypuścić swój samochód.
- Jak udało wam się zapanować nad takim tłumem? Jak podtrzymywaliście determinację w ludziach?
- Zażądaliśmy, żeby rozmowy były nagłośnione na całą stocznię. Chodziło o to, żeby wszyscy mogli słyszeć negocjacje Komitetu Strajkowego z dyrekcją. Mieliśmy w Komitecie Strajkowym Pawła Szeryna, elektronika, który mówi, że robił salę BHP do szkoleń, a tam ze 400 osób się zmieści. I tak się stało. Nasze rozmowy były nagłośnione na całą stocznię. Ania Walentynowicz od razu przyjechała do sali BHP i zaczęły się rozmowy.
- Jak Pan dzisiaj pamięta te emocje, które wam wtedy towarzyszyły? Byliście bardzo młodzi, zdeterminowani, ale też bardzo ryzykowaliście. Było już po Grudniu'70, różnie mogło się to skończyć.
- Na stoczniowych kwaterach było 7 tysięcy ludzi. Wszyscy przyjechaliśmy z małych miejscowości, zostawiając rodziny. My opuszczając swoje domy, zostawiając mamusię, która prała, prasowała i podstawiała gotowy obiadek, musieliśmy podjąć decyzję, ze zmieniamy swoje życie, jedziemy do wielkiego miasta. Ja mieszkałem w Białogardzie i już tam przeszkadzaliśmy stacjonującym ruskim pułkom, bawiliśmy się w opozycję. Przyjechałem do Gdańska specjalnie po to, żeby poznać Wałęsę i Borusewicza. Słyszałem o nich w Wolnej Europie, a jak byłem na misji w Syrii i Egipcie to też byli chłopcy z Gdańska i rozmawialiśmy o sytuacji. Przecież dla mnie o 200 km była bliżej stocznia w Szczecinie, ale chciałem do Gdańska. Zamieszkałem w Sopocie i do Borusewicza miałem niedaleko. Szukałem z nim kontaktu, poszedłem do niego do domu. Bogdan za którymś razem otworzył drzwi i tak zaczęła się moja działalność związkowa. Można powiedzieć, że jestem specjalistą od strajków, zorganizowałem jeszcze trzy, ostatni w 1988 r.! Wiem, jak ciężko było w 17 tysiącach ludzi znaleźć 15 odważnych do komitetu organizacyjnego. SB-cja próbowała ich straszyć albo przekupić.
- Jak Pan patrzy na zarzuty, że Lech Wałęsa poddał strajk 16 sierpnia i omal wszystkiego nie udaremnił?
- To nie tak. Dyrektor tego dnia (to była sobota) przyszedł ze swoimi ludźmi do sali BHP i mówi: „Dyrekcja zgadza się na wszystkie postulaty, w tym na 2 tysiące podwyżki". Myśleliśmy, że strajk przeciągnie się do poniedziałku, a tu wszystko załatwione. Wtedy Lech Wałęsa wyszedł z nami z sali, żeby się naradzić, co robić. Wraca, wziął mikrofon i mówi: "Jestem demokratą, więc głosujmy. Kto jest za zakończeniem strajku, a kto za kontynuowaniem z innymi zakładami?". Wałęsa odczytał wyniki: 25 do 120 za zakończeniem. Byłem tak wściekły, że go kopnąłem. Wtedy przyjechali inni związkowcy, m.in. Henryka Krzywonos i zaczęli krzyczeć: "Wy zdrajcy, teraz nas wygniotą jak wszy!", ale Lech odczytał demokratyczną decyzję Komitetu Strajkowego. A dyrektor odzyskał radiowęzeł i ogłosił, że kto do godz. 18 nie opuści stoczni, ten nie otrzyma 2 tysięcy podwyżki. Do dziś mi wstyd za tych ludzi, którzy uciekali ze stoczni. Na szczęście to nie był koniec naszej walki. Niewiele dni potem wygraliśmy „Solidarność"!