Kandydaci nie skompromitowali się, ale nie wszyscy mogą być zadowoleni
Takiej debaty prezydenckiej potrzebowaliśmy. W „Super Expressie” zobaczyliśmy polityczki i polityków, którzy nie mierzyli się z przewidywalnymi i wymuszonymi przez tradycyjną formułę debaty pytaniami prowadzących. Tym razem musieli reagować na złośliwości kontrkandydatów, ich mniej lub bardziej sensowne zaczepki i udowodnić, że radzą sobie w improwizowanych warunkach formuły „jeden na jeden”, w której wyuczone formułki i zaprogramowane przez sztaby odpowiedzi po prostu nie działają.
Była to wreszcie pierwsza debata z prawdziwego zdarzenia. Kandydaci zmuszeni byli bowiem do dyskusji między sobą, a nie bawili się w korespondencyjne pojedynki, które zabijają dynamikę politycznego starcia, pozwalają na uniki i nie zostawiają w pamięci oglądających żadnych wrażeń. A w końcu w takim tłoku chodzi o to, żeby dać się zapamiętać. Najlepiej dobrze. A więc kto wygrał?
Będę się upierał, że w przypadku debat wyborczych to źle postawione pytanie. Powtórzę to, co zawsze przy takich okazjach: debat się nie wygrywa – można je tylko mniej lub bardziej widowiskowo przegrać. Czy ktoś z liczących się kandydatów skompromitował się na tyle, by ze studia „Super Expressu” wrócić na tarczy? Oczywiście, nie. Nie wszyscy jednak osiągnęli założone cele.
Trzaskowski skorzystał na zaczepkach kontrkandydatów
Rafał Trzaskowski po pierwszym, organizowanym przez swój sztab i niezwykle chaotycznym starciu w Końskich musiał zatrzeć nie najlepsze wrażenie, które po sobie wtedy zostawił. Choć nie wypadł źle, nie błyszczał i na tle innych wypadł raczej blado. Sprawiło to, że pojawiły się wątpliwości co do jakości jego kandydatury i możliwość bezproblemowego wygrania z Karolem Nawrockim, na które do tej pory wydawał się być skazany.
Jak można się było tego spodziewać, kandydat PO był najczęściej wywoływanym do odpowiedzi uczestnikiem debaty. Tym razem na zmasowany atak był przygotowany znacznie lepiej niż poprzednim razem.
Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że po Końskich oczekiwania wobec siebie zaniżył tak bardzo, iż mógł wypaść tylko lepiej i inkasować łatwe punktu. Nie zmienia to faktu, że Trzaskowski był dużo pewniejszy w swoich odpowiedziach, dużo mniej umęczony staniem pod pręgierzem i koalicjantów, i opozycji. Zamiast przewracania oczami i wyrażenia nieustannego oburzenia tezami kontrkandydatów, po prostu słał, mówiąc językiem tenisa, kąśliwe returny. Nawet jeśli nie powalił na kolana, pokazał, że Końskie to był przede wszystkim wypadek przy pracy.
Bez wątpienia dużą przysługę zrobili mu interlokutorzy, którzy tak chętnie wywoływali Trzaskowskiego do odpowiedzi. Choć chcieli go przygwoździć, zapomnieli o czymś, o czym wiedzą dobrze dziennikarze wywiadujący polityków – jednym pytaniem nie da się skompromitować polityka i aby obnażyć jego słabości lub hipokryzję, trzeba go wziąć w krzyżowy ogień pytań. A nawet tak konfrontacyjna formuła debaty na to nie pozwalała. Dawała za to Trzaskowskiemu czas i uwagę widzów. Za to może swoim kontrkandydatom podziękować, bo ten czas i ta uwaga to jego zwycięstwo w wyrównanej debacie.
Dobry Nawrocki zyskiwał, kiedy odchodził od swojego sterylnego wizerunku
Karol Nawrocki od pierwszych debat mierzy się z kolei z wrażeniem braku charyzmy, oskarżeniami o teatralne gesty i poczuciem, że nie ma w sobie spontaniczności i jedyne, co potrafi, to sypać wykutymi na pamięć wypowiedziami. Ma opinię pisowskiego prymusa, a tym serc i umysłów wyborców – tak jak sympatii kolegów i koleżanek ze szkoły – się nie podbija.
Szukał więc okazji, by pokazać się z innej strony. I kilka razu mu się to udało, bo w bezpośrednim starciu i pyskówkach, w które wciągali go co bardziej krewcy kontrkandydaci, musiał wyjść poza swój klasyczny repertuar kampanijny. W tych – zbyt nielicznych jednak – momentach był najlepszy, bo udawało mu się przemycić nawet szczyptę poczucia humoru, z którego do tej pory raczej nie był znany. To rozszczelnienie sterylnego wizerunku Nawrockiego, gdyby pozwolił na to sztab, pewnie by mu bardzo w tej kampanii pomogło, ale na razie takiego kandydata PiS praktycznie w tej kampanii nie widujemy.
W swoich wypowiedziach Nawrocki wypadał dobrze i występował na tyle często, żeby zapisać tę debatę na swój plus. To, oczywiście, za mało, by odwrócić losy kampanii; wystarczająco, by podtrzymać dobre trendy sondażowe, które ostatnio są udziałem kandydata PiS.
Debaty obnażają słabości Mentzena. Lepiej wypada solo
Sławomir Mentzen po debacie w TV Republika okazał się słaby w starciu w innymi kandydatami. Owszem, dobrze i przekonująco wypada w cieplarnianych warunkach niekończących się spotkań wyborczych, gdzie niczym serią z karabinu maszynowego strzela oklepanymi frazesami i ucieka na kolejny event wyborczy, by powtórzyć przekaz dnia.
Gorzej, kiedy ma konkurencję i nagle wypada bladziutko. Wystraszony, niepewny, pozbawiony polotu. Jeśli chciał odbudować się w sondażach, musiał więc przeskoczyć samego siebie. Choć wypadł lepiej niż poprzednio, potrzebnego mu błysku nie było, bo być nie mogło. Mentzen, który w kampanii parlamentarnej dał się zagadać w debacie z niezbyt wymagającym intelektualnie Ryszardem Petru, być może inaczej nie umie. Kandydat Konfederacji raz wyszedł na obrażalskiego młodzika, kiedy z równowagi wyprowadził go w bezpośrednim starciu swoimi kpinami Szymon Hołownia. To na pewno w gonieniu Nawrockiego i budowania dobrego wyniku Konfederacji nie pomoże
Hołowni zabrakło czasu antenowego, by w pełni rozbłysnąć
O ile trzej wyżej wymienieni kandydaci musieli pokonać swoje słabości, Szymon Hołownia miał łatwiejsze zadanie – musiał podtrzymać dobre wrażenie, które zostawił po sobie debatowymi występami. Showman otrzaskany z kamerami, bystry i błyskotliwie reagujący na to, co się dzieje i mówi, bez wątpienia najwięcej zyskał na dotychczasowych debatach. Ale wysokiego konia najboleśniej się spada i Hołownia musiał zadbać o to, by utrzymać entuzjazm wokół swoich występów w debatach.
Dla tak doświadczonego lwa salonowego, nie było to oczywiście zadanie trudne. Jego problemem było jednak to, że nie miał aż tyle czasu antenowego, by w pełni zabłysnąć. Jak choćby w debacie TV Republika, gdzie pod nieobecność kandydata PO robił za wice-Trzaskowskiego. Tym razem Rafał Trzaskowski uczestniczył w debacie, kradnąc show liderowi Polski 2050. A on – goniący Mentzena – tego show desperacko potrzebuje.
Debata nie rozstrzygnęła losów lewicy
Jedną z głównych, choć może nie tak widowiskowych, intryg kampanii prezydenckiej jest pojedynek Magdaleny Biejat i Adriana Zandberga o panowanie na lewicy. Oboje w kolejnych sondażach wymieniają się prowadzeniem w tym wewnętrzlewicowym starciu i na pewno liczą, że w debatach będą mogli zabłysnąć i przypomnieć o sobie wyborcom. Pokazać, że jest się lepszym od konkurencyjnego skrzydła polskiej lewicy. Oboje jednak nie mieli zbyt wielu szans na zaistnienie w tej formule debaty, więc nie będzie miała ona większego wpływu na los tego starcia i będzie się ono musiało rozstrzygać w innych okolicznościach przyrody.