"Super Express": - Jakie mogą być realne konsekwencje sporu z Izraelem, a jeszcze bardziej z USA w związku z nowelizacją ustawy o IPN? Waszyngton może zmniejszyć obecność wojskową w Polsce i przesunąć ją np. do Rumunii?
Jerzy Haszczyński: - Takie przesunięcie wydaje mi się akurat możliwe, bo przecież na pewno nie wycofają się z flanki wschodniej NATO. Konflikt z Rosją jest dziś najostrzejszy od czasów zimnej wojny, a USA mają więcej interesów niż tylko w Izraelu czy na Bliskim Wschodzie. Ta liczba żołnierzy w Polsce jest na razie niewielka, Ameryka słyszy, np. z Niemiec, że może będą musieli działać sami. Moim zdaniem ustawa powinna być zawetowana przez prezydenta, ale nie spodziewam się, żeby po podpisaniu jej skutkiem była niechęć Amerykanów do sprzedania nam za grube miliony jakiejś broni.
- Jest możliwe, że po awanturze sprzedadzą drożej czy to zupełnie inna kwestia?
- Zupełnie inna nie jest, bo obie sprawy przejdą przez te same głowy należące do przedstawicieli amerykańskiej administracji nad Wisłą. Niezręczna sytuacja geopolityczna Polski może spowodować to, że wcisną nam to drożej.
- Nic nie wskazuje na weto prezydenta. Pańskim zdaniem za kilka miesięcy i tak wszystko się rozmyje czy odciśnie jakieś piętno na stosunkach Polski z USA lub Izraelem?
- Jestem raczej pesymistą. W Izraelu rzeczywiście trwa niewypowiedziana kampania wyborcza, bo niebawem mogą tam się odbyć przedterminowe wybory. Premier Netanjahu ma na głowie poważne zarzuty korupcyjne i może skończyć w więzieniu. Musi reagować z refleksem. I kiedy słyszy, że o polskiej ustawie mówi lider Partii Pracy, który może zostać nowym premierem, to on też musi wejść w ten ton.
- Po kampanii wyborczej się uspokoi?
- Może tak być, bo nie będzie takiej motywacji do ostrych wypowiedzi. Tym bardziej że Polska i Izrael mają zbyt wiele zbieżnych interesów, by to się opłacało. Polska jest największym krajem Unii Europejskiej, który można nazwać półproizraelskim. We wszystkich dla nich najważniejszych kwestiach mamy stanowisko najbardziej zbliżone do Izraela. Nawet w sprawie uznania Jerozolimy za stolicę Izraela Polska się wstrzymała od głosu, a pozostałe kraje UE były przeciw. Ta awantura im się nie opłaca.
- To też optymistyczne.
- Optymistyczne w przypadku Izraela. W przypadku świata mniej. Właśnie wróciłem z Izraela, gdzie byłem od pierwszego dnia tej awantury. Na początku ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o Polsce, jak potomkowie Żydów z Jemenu czy Maroka, usłyszeli, że "byliśmy gorsi od Niemców". Z każdym dniem w tamtejszych mediach i wśród elit coraz częściej pojawiają się jednak głosy tonujące nastroje i tłumaczące, dlaczego Polacy uchwalili takie prawo, skąd się to wzięło, choć nadal będące przeciwko tej ustawie z obawy o zatykanie ust ofiarom Holokaustu.
- To działa?
- Izraelskie społeczeństwo jest nieźle wykształcone i głosy takie jak Mosze Arensa, byłego ministra spraw zagranicznych i obrony z partii premiera Netanjahu, są nie do przecenienia. On mówi, że Polacy od początku walczyli z Hitlerem, że zbrodnie nie miały nic wspólnego z państwem. I w Izraelu może być dobrze.
- A na świecie? Niektórzy twierdzą, że jeżeli ktoś szuka w internecie frazy "polskie obozy", to może trafić na wypowiedź, że to kłamstwo i że wcale ich nie było.
- Tu mam poważne obawy o coś, co nazywam "efektem Anodiny". Jej wersja była pierwsza, właściwie bez reakcji. I taki czytelnik w Argentynie czy Azji usłyszał i zapamiętał, że pijany polski generał wszedł do kokpitu, powiedział "lądujcie" i samolot się rozbił. To nie był temat, w który zagłębiał się w kolejnych dniach. Teraz też na początku na świecie usłyszano, że Polska "neguje Holokaust" i ma to coś wspólnego z "polskimi obozami".
ZOBACZ TAKŻE: Szef MSZ spotka się z ambasador Izraela