"Super Express": - Mario Vargas Llosa laureatem Nagrody Nobla. Można dodać "wreszcie"...
Dr Jarosław Klejnocki: - Cieszę się, o Llosie mówiło się już wiele lat temu. Pojawiła się jednak opinia, że zaszkodziło mu wejście w politykę i porażka w walce o prezydenturę Peru z Fujimorim. W kręgach krytyków zaczęto nawet mówić, że jako kandydat miał już swoją szansę i Akademia może do niego nie wrócić.
- Llosie miały też szkodzić jego wyraziste prawicowe poglądy. Panuje opinia, że nie jest to postawa przypadająca do gustu europejskim elitom, w tym szwedzkiej Akademii.
- W rankingach kandydatów funkcjonowały dwie metodologie. Mówiono o sympatii do idealistów, zgodnie z testamentem samego Nobla. O lewicowym przechyle, czego wyrazem było kilka werdyktów. Zwłaszcza dla Dario Fo jako anarchizującego artysty o niezbyt istotnej twórczości...
- Drugim miało być stosowanie "płodozmianu": raz ktoś ze Wschodu, raz z Zachodu, raz poeta, raz prozaik...
- Można było odnieść takie wrażenie. Do obu tych formuł podchodzę jednak z dystansem. Jury w każdym roku jest inne. Procedury Akademii są zaś dość tajemnicze. Ujawniane po latach często zaskakują. Do niedawna byliśmy przekonani, że Żeromski nie dostał Nobla przez naciski niemieckich krytyków. Z dokumentów wynika jednak, że członkowie jury uznali go za słabego stylistę. I mam nadzieję, że tak jak w przypadku Llosy, Akademia jest jak Bóg. Nierychliwa, ale sprawiedliwa, zwracając uwagę na uznaną wartość, a nie kontekst polityczny.
- Kiedy mówiono o nagrodzie dla Arthura Millera, jeden z członków Akademii stwierdził jednak, że byłby to werdykt "zbyt popularny i przewidywalny". Czy najważniejsza nagroda literacka na świecie nie powinna być jednak właśnie taka?
- Noble są co jakiś czas wpadką, często widoczną już w dniu werdyktu. Powszechne przejmowanie się tą nagrodą i pożądanie obiektywizmu świadczy o jej randze. Pewna nieobiektywność jest jednak skazą nagród literackich, od powiatowych po światowe. Dlatego uznanie Llosy przyjmowane jest z satysfakcją, ale też narzekaniem, że doceniono go za późno. I wypominaniem, że niektórzy, jak Borges, nie doczekali.
- Przed werdyktem funkcjonują rankingi potencjalnych laureatów. W tym roku wysoko pojawiło się nazwisko Adama Zagajewskiego.
- Giełda nazwisk nie jest wyłącznie zabawą. Przypomnijmy, że trafnie wskazała np. Orhana Pamuka. Pojawienie się Zagajewskiego nie było dla mnie zaskoczeniem. To poeta, który cieszy się większym szacunkiem w Stanach, Szwecji czy Niemczech niż Polsce. Jest tam uznawany za twórcę z wierzchołka pierwszej ligi. Pierwszy numer "New York Review of Books" po atakach na World Trade Center w 2001 r. otwierał właśnie jego wiersz "Musisz opiewać okaleczony świat".
- W Polsce przez lata liczono raczej na nagrodę dla Herberta, a później Różewicza bądź Mrożka. Zagajewski był niedoceniany?
- W Polsce znani są ci z żyjących, którzy znaleźli się w kanonie lektur szkolnych. Zagajewski spotyka się też u nas z krytyką literaturoznawców czy samych poetów, preferujących poezję hermetyczną, wysublimowaną. Ma też opinię reprezentanta salonu, wyniosłej grupy izolującej się od reszty. Co jest raczej utartym wizerunkiem niż prawdą. Najważniejsze jest jednak to, że uprawia, jak to ujął Herbert, "poezję przejrzystości". Wchodzi w dialog z czytelnikiem, nie ogranicza się do eksperymentu. I ta poezja świetnie się tłumaczy.
Dr Jarosław Klejnocki
Pisarz, poeta, krytyk literacki, dyrektor Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza