Przypadek Kamila Durczoka obserwuję, bo trudno tego nie robić. Upadek gwiazdy polskiego dziennikarstwa wzbudza zainteresowanie mediów, co jest oczywiste, a w dodatku i sam Durczok nie daje o osobie zapomnieć. Zaraz po smutnych wyznaniach na temat alkoholizmu, były szef „Faktów” zamiast zniknąć z radarów opinii publicznej, wdał się w słowne przepychanki na Twitterze i uczynił to w iście rynsztokowym stylu, sięgając po słowa, których publicznie po prostu nie powinniśmy używać.
Ale nie chcę się broń Boże nad Durczokiem znęcać, teraz to dość łatwe. Jeśli jednak spojrzymy na jego historię jak na przypowieść, to zobaczymy, jak ważne jest, by nasze życie nie składało się wyłącznie z samych sukcesów. Jak ważne są porażki, które nas hartują i budują odporność. I koniec końców – czynią mądrzejszymi.
Durczok miał to szczęście, które okazało się potem pechem, że jego kariera była imponująca. Pędził do góry z prędkością, z którą inni nie są w stanie spadać. Ze Śląska trafił do Warszawy. Tu był gwiazdą „Wiadomości”, a gdy wydawało się, że osiągnął szczyt, trafił jeszcze wyżej i stanął na czele „Faktów” TVN. Nawet z chorobą nowotworową poradził sobie w tym rozpędzie błyskawicznie i z sukcesem. Jego kariera to był jeden wielki blitzkirieg.
I kiedy w końcu przyszła porażka, przyzwyczajony do zwycięstw Durczok, nie potrafił sobie z nią poradzić. Jedna porażka pociągnęła następne, klęska zamieniła się w upadek, już nie tylko dziennikarza, ale człowieka. Telewizyjny gwiazdor, dziennikarz roku, facet z okładek okazał się bezbronny wobec porażki.
Niechże to będzie pocieszenie dla nas maluczkich, którzy zaliczyliśmy wiele przegranych i dlatego wiemy, jak sobie z nimi radzić. A Durczokowi wypada życzyć, żeby stanął na nogi, żeby się odbudował. Tylko niech da sobie spokój z tym Twitterem. Nie zawsze trzeba mieć ostatnie słowo.