Mam jednak dowód, że nie mamy poważnych problemów. Bo gdybyśmy mieli, to zajmowałyby się nimi media, a nasze media przez prawie cały miniony weekend zajmowały się na poważnie ministrem sprawiedliwości Krzysztofem Kwiatkowskim. Tęgie głowy i pokaźne podgardla komentowały fakt odsłuchania przez niego fragmentu nagrań w sprawie katastrofy smoleńskiej. Na nic zdały się wyjaśnienia Kwiatkowskiego, że te fragmenty nie były materiałem dowodowym objętym śledztwem, a tylko standardowymi próbkami z kabiny pilotów. Kto by go tam słuchał, kiedy była okazja do histerii.
Przeczytaj koniecznie: Minister sprawiedliwości Kwiatkowski słuchał nagrań z czarnych skrzynek?
No i zaczęła się histeria właśnie. Że chyba nie powinien albo może, że nie wiadomo. Że może powinien podać się do dymisji, bo wysłuchał trochę szumów, albo jakby się nie chciał podać, to wyrzucić go z rządu za to, że się nasłuchał. I tak dalej.
W dziesięciu audycjach stu polityków i stu dziennikarzy mieliło te brednie na zupełnie serio. W końcu - o co histerykom zawsze chodzi - nikt już nie widział, o co chodzi, ale w powietrzu wisiała rzekoma wina Kwiatkowskiego. Sam już nie wiem, czy podziwiać kunszt histeryków, czy gardzić ich ptasimi móżdżkami.