"Super Express": - Wczoraj premier Mateusz Morawiecki zapowiedział likwidację nagród, odchudzenie administracji państwowej. To chęć zminimalizowania strat, czy może faktycznie szykuje się reforma ograniczająca biurokrację i rozrzutność urzędników?
Andrzej Stankiewicz: - Zdecydowanie ruch mający zminimalizować straty wynikające z publikacji medialnych na temat ogromnych nagród czy dużych wydatków z kart kredytowych w MON. Premier jest człowiekiem zamożnym, stać go na oszczędności. Kłopot z wydatkami z kart i nagrodami polega jednak nie na tym, że one są, ale na tym, że nie wiemy, na co pieniądze z tych kart poszły ani za co nagrody ministrowie dostali.
- Czyli nagrody należą się, ale za konkretne działania?
- Tak. Gdybyśmy wiedzieli, że dany minister osiągnął jakiś spektakularny sukces, to nagroda by mu się z pewnością należała. Taka jest zresztą definicja nagrody. Ale tu po pierwsze - tej jasności, za co te nagrody i na co poszły pieniądze, nie mamy. Po drugie - PiS stał się troszeczkę zakładnikiem własnej retoryki. Wszyscy pamiętamy wypowiedź Kaczyńskiego zapowiadającą likwidację kart kredytowych w ministerstwach. Minęły dwa lata, a okazuje się, że tej obietnicy nie dotrzymano.
- Dlatego teraz premier zapowiada cięcia wydatków i reformy?
- W ten sposób minimalizuje straty sondażowe. Pokazuje, że rząd zaczyna od siebie. Jednak oszczędności, które rząd miałby dzięki tym zmianom zaoszczędzić, to 20 mln złotych. Z punktu widzenia państwa to naprawdę nieduża kwota. Ale podobnie było kilkanaście miesięcy temu, gdy przyjęta została ustawa podwyższająca wynagrodzenia parlamentarzystów i przedstawicieli rządu. Wtedy PiS przestraszył się krytyki mediów i się z tej ustawy wycofał. Teraz robi podobnie. Ja bym wolał coś innego. Takie dziadowanie nie ma sensu. Oszczędzanie na wiceministrach, którzy pracują akurat najwięcej, a zarabiają mniej niż posłowie, nie ma sensu. Zamiast tego powinno się jasno zapisać - minister zarabia tyle, wiceminister tyle, za konkretne działania. Niestety PiS ma problem z jawnością.