Przedsiębiorca nie był ofiarą kryzysu gospodarczego, nie przeżywał trudności związanych ze światową dekoniunkturą. Wszystko wskazuje na to, że taki miał po prostu pomysł na biznes. Pomysł prosty: niech ludzie pracują za obiecaną im pensję, a jak przyjdzie do płacenia, to się powie, że pieniędzy nie ma i już. Da się im jakieś grosze na odczepne, każe pracować dalej i czekać. A w następnym miesiącu sytuację się powtórzy. Tak właśnie robił opisany we wczorajszej "Rzeczpospolitej" Jerzy G. Sąd wielokrotnie dawał mu szansę uregulowania zaległości, ale on z nich nie korzystał, ponieważ myślał - jak wielu podobnych mu przedsiębiorców - że nic mu nie można zrobić. Otóż można. Można go wsadzić do więzienia.
Nie widzę większej różnicy między biznesmenem Jerzym G. a pospolitym złodziejem okradającym ludzi z ich dobytku. Bo niby jaka jest różnica? Jeden i drugi z premedytacją, dla własnego zysku, w poczuciu bezkarności zabierają ludziom ich dobytek, ich pieniądze. Jeżeli jest jakaś różnica, to chyba tylko taka, że Jerzy G. był bezczelniejszy od złodziei, bo okradał ludzi, patrząc im prosto w oczy. Wyrok sądu na cwaniaków pokroju opisywanego dziś przez nas biznesmena powinien być ostrzeżeniem dla tych, którzy ciągle okradają ciężko pracujących ludzi.