Minister w mocnych słowach odniósł się do wykorzystywania funkcjonariuszy straży granicznej przez rządzących. - 10 lat temu wiedziałem jak funkcjonuje w Polsce służba graniczna. I ona nigdy mnie nie zawiodła. Mam nadzieję, że przez ostatnie lata nie zniszczono tych procedur, wyposażenia, a przede wszystkim ludzi, którzy na naszych granicach pracują - mówi Miller w rozmowie z Kamilą Biedrzycką.
Kamila Biedrzycka: Argumenty polityków rządu o konieczności przedłużenia stanu wyjątkowego do pana trafiają i przekonują?
Jerzy Miller: Ja 10 lat temu wiedziałem jak funkcjonuje w Polsce służba graniczna. I ona nigdy mnie nie zawiodła. Mam nadzieję, że przez ostatnie lata nie zniszczono tych procedur, wyposażenia, a przede wszystkim ludzi, którzy na naszych granicach pracują. Nie wolno mówić, że mamy dziurawą granicę. 20 tys osób, codziennie, bez względu na warunki pilnuje każdego, kto chce przekroczyć polską granicę bez uprawnienia.
- Ale jak można nie mówić o dziurawej granicy, skoro samo ministerstwo przyznaje, że od sierpnia mieliśmy ponad 9 tys prób nielegalnego przekroczenia granicy, a ponad tysiąc był skuteczny?
- Ma pani rację, że nie wszystkie osoby zostały zatrzymane akurat na granicy. Ale wszystkie zatrzymano. I to jest ważne, że nikt nie może wejść do Polski tak, żeby później nie zostać znalezionym (…) w 2011 r. Grecy mieli 100 tys osób miesięcznie, które naruszały granicę turecko-grecką. 100 tys! A u nas jest tysiąc.
- I w tym kontekście zasadne jest pytanie o to, czy faktycznie jest konieczność przedłużania stanu wyjątkowego. Nie ma innych narzędzi, którymi można sobie poradzić z tym problemem?
- Cofnijmy się o miesiąc. Ktoś chyba określił jaki jest cel ograniczenia normalnego życia przy granicy. Stan wyjątkowy to nie jest wyłącznie kwestia migrantów. To są ludzie, którzy na tym terenie mieszkają, pracują, przyjeżdżają. I co? Uzyskaliśmy zakładany efekt? Wrzesień pokazał, że ten stan wyjątkowy nie jest potrzebny. Straży granicznej na pewno nie jest potrzebny. Bądźmy wobec niej uczciwi. Oni wiedzą o wiele więcej niż nam się wydaje. Nie potrzebują drutu kolczastego na granicy.
- Po co w takim razie on jest?
- Mnie proszę nie pytać. Ja na pewno bym drutu kolczastego nie rozwijał. Chyba, że są inne przyczyny, o których w ogóle nie wiemy. Polska granica była naruszana regularnie. We wrześniu przekroczyło ją tysiąc osób. To jest tak trudna kwestia, że trzeba ogłaszać stan wyjątkowy?
- Dlaczego rządzący nie chcą tam wpuścić dziennikarzy, dlaczego do tej pory nie nawiązano współpracy z Frontexem?
- Przypuszczam, że gdybym był dziś ministrem, to zachowywałbym się zupełnie inaczej. Decyzja o wprowadzeniu stanu wyjątkowego wydaje mi się pochopna i tym bardziej nie należy go przedłużać o następne dwa miesiące. Bo w pierwszym niczego nie uzyskaliśmy. A co do Frontexu – sami, w jego ramach, pomagaliśmy Grekom i Włochom wtedy, kiedy oni mieli problem. Kilkadziesiąt razy bardziej intensywny niż nasz. Jeśli więc wtedy uznawaliśmy, że w ramach Frontexu, warto jechać tam z pomocą, to dziś także warto do Frontexu zapukać. Zwłaszcza, że jest w Warszawie. To jest potrzebna instytucja do tego, żeby podkreślić, że nasza granica z Białorusią jest także granicą Unii Europejskiej. Nie wolno nie pokazywać naszej pracy i jej efektów.
- Czy gdyby pełnił pan dziś funkcję szefa MSWiA, to czy na teren objęty stanem wyjątkowym, oczywiście przy odpowiednich restrykcjach, wpuściłby pan dziennikarzy?
- Nie tylko bym wpuścił, ale bym prosił, żeby tam byli. To nie jest tak, że straż graniczna ma rzecznika prasowego i to wystarczy. Jest odwrotnie. W sprawach technicznych i organizacyjnych potrzebny jest rzecznik, ale żeby rozmawiać ze społeczeństwem i tłumaczyć dlaczego się wprowadza stan wyjątkowy, potrzebni są dziennikarze.
- Rząd nie chce Frontexu, nie chce dziennikarzy. Chce coś ukryć czy przyczyna leży gdzie indziej?
- Oczywiście, że rząd chce ukryć różne rzeczy (…) z drugiej strony ja się dziwię, że aktualny minister spraw wewnętrznych aż tyle mówi. Bo co innego dziennikarze opowiadający codziennie o tym co się dzieje na granicy, a co innego mówienie, że konkretna osoba ma w swoim życiorysie coś, co sprawia, że nie wolno jej wpuścić do kraju.
- Minister Kamiński mówi za dużo?
- Ja na jego miejscu na pewno bym tego nie powiedział.
- Ufa pan, że to są stuprocentowo sprawdzone informacje?
- Milczę. Bo od pięciu lat nie ufam. Nie tylko temu politykowi.
- Publikacja tych kontrowersyjnych zdjęć na konferencji prasowej i posiedzeniu komisji sejmowej, które miały być dowodem na zoofilię, pedofilię i narkomanię części migrantów była potrzebna i zgodna z prawem?
- Kiedy byłem ministrem, ci, którzy przyjechali do nas z prośbą o prawo do życia w Polsce, to też bywały osoby, którym musieliśmy odmówić. Ale nigdy nie mówiliśmy o tym publicznie. Po co? Po prostu, wsiadali do samolotu i lądowali na innych lotniskach niż polskie. Jaki jest cel pokazywania takich rzeczy? Wszystko jedno, czy są prawdziwe czy nie. Takie podejście jest dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Druga sprawa, to oczywiście forma podania tego do publicznej wiadomości. Jestem zaskoczony (…) nie będę oceniał, czy to jest kwestia wyłącznie polityki. Ale bardzo bym chciał, żeby polityka nie rządziła strażą graniczną.
- Pana zdaniem jest ona instrumentalnie wykorzystywana przez rządzących?
- Ten, który nosi mundur, nie ma obowiązku poddawać się polityce. Ma ustawę, ma procedury i ma obowiązek wobec swojej ojczyzny wykonać rozkaz przełożonego. Ale nie polityka. Bo kiedy polityk się wtrąca w takie sprawy, to ogranicza efektywność pracy mundurowych. I wszystko jedno czy to jest mundur wojskowy, straży granicznej, policjanta czy nawet strażaka.
- Antoni Macierewicz pokazał raport z prac swojej podkomisji ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Mogli się z nim zapoznać nieliczni, podobno jest mowa o dwóch wybuchach na pokładzie Tupolewa. Jak się pad odniesie do tych informacji, jako współautor tzw. Raportu Millera?
- Dziennikarze mieli nam za złe, że nie podajemy informacji w trakcie pisania naszego raportu. Robiliśmy tak, ponieważ takie procedury obowiązują na całym świecie. Dopóki komisja nie skończy prac, to nie podaje informacji, bo może się mylić. Kiedy już jednak raport zostaje podpisany, to staje się publiczny (…) pracowaliśmy 18 miesięcy, a komisja Macierewicza kilka lat. I efekt jest taki, że nie można efektu jej prac podać do publicznej wiadomości, bo prawdopodobnie jest niepewny co do swojej prawdziwości. Gdyby było inaczej, to zostałby opublikowany. Mam nadzieję, że tak się stanie i wtedy wytłumaczymy dlaczego to nasz raport jest prawdziwy.