Teoretycznie każdy z nas ma równy dostęp do opieki zdrowotnej. Zapewnia nam go konstytucja, która jasno mówi, że „niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych ”. Jak to jednak w Polsce bywa, teoria znacząco rozmija się z praktyką.
W świecie niedofinansowanej i niestety, co pokazała sprawa szczepionek, kumoterskiej służby zdrowia, z równym dostępem do niej jest głęboki problem. Nie każdy z nas jak Krystyna Janda, Wiktor Zborowski czy Andrzej Seweryn mają zaprzyjaźniony szpital, do którego z marszu może trafić, gdy mu się coś przydarzy. Najczęściej na zabiegi, operacje czy nawet wizyty u lekarzy specjalistów trzeba swoje odczekać. Nierzadko kilka, kilkanaście miesięcy, choć zdarzają się przypadki, że idzie to w lata.
W takich sytuacjach uprzywilejowani są ci, którzy mają znajomego lekarza w tym czy innym szpitalu. Z jego pomocą można łatwo ominąć kolejki i trafić do gabinetu zabiegowego lub sali operacyjnej z dnia na dzień. Innym wyjściem jest posiadanie wolnych środków pieniężnych, by w czasie prywatnej wizyty u lekarza, urzędującego w jednym ze szpitali publicznych, załatwić sobie to wszystko poza kolejnością.
Jednym słowem, kolejki do szpitali to problem ludzi bez kapitału – zarówno rzeczowego, jak i społecznego. Ci, którzy go posiadają, nie wiedzą za bardzo, jak wygląda polska służba zdrowia, bo nie są z dostępu do niej wykluczeni. Oni posiadają go z samej racji zajmowanej pozycji społecznej i materialnej. Dlatego to ci polscy patrycjusze (jak nazywa ich prof. Jarosław Flis) mają większe szanse na dłuższe życie w zdrowiu, niż ktoś kto pozbawiony majątku i sieci znajomości. Zdrowie i długie życie stają się w ten sposób przywilejem klasowym. Jeśli nie naprawimy systemu opieki zdrowotnej nierówności w dostępie do niej będą się tylko pogłębiać. Warto więc historii szczepienia aktorów poza kolejnością wyciągnąć ten wniosek.