Aleksander Kwaśniewski: Mecz z Rosją to sprawa polityczna

2012-06-09 4:50

Aleksander Kwaśniewski wyznał, że nie ma meczu z Rosją czy wcześniej z ZSRR, który byłby pozbawiony politycznego kontekstu. Według byłego prezydenta takie mamy losy historyczne.

"Super Express": - Kto dojdzie do finału i wygra EURO 2012?

Aleksander Kwaśniewski: - Potencjał wskazuje na Hiszpanię, Holandię lub Niemcy. Te drużyny, zwłaszcza Hiszpanie oparci na Realu i Barcelonie, mogą jednak być zmęczone sezonem. Zabraknie też Puyola, który spinał tę drużynę. I o zwycięstwo mogą powalczyć ci bardziej wypoczęci: Szwedzi, Francuzi lub Rosjanie.

- Myślałem, że usłyszę jakąś polityczną klechdę w stylu: finał Polska - Ukraina...

- Nie, no nie mogę. Za bardzo interesuję się piłką, żeby opowiadać takie rzeczy. Owszem, marzyłbym o takim finale, ale nie znajduję przesłanek.

- W typowaniu "Super Expressu" przed EURO uznał pan jednak, że Polska wyjdzie z grupy. A dalej?

- Wyjście z grupy dałoby miłe przełamanie pewnego progu niemożności. Dalej - zależy, na kogo trafimy. Piłkarze zobaczą, że są w stanie wygrywać. Będą też grali bez obciążeń, bo wszystko od ćwierćfinału będzie ponad plan. W takiej sytuacji nastrój kibiców da to, że w coraz większym stopniu będą dwunastym zawodnikiem. Wielkie zawody lubią też sensacje i może Polska mogłaby nią być teraz? Choć bardziej mi się to marzy, niż w to wierzę.

- Dlaczego?

- Patrząc chłodno na potencjał polskiej piłki, wyjście z grupy będzie sukcesem. Coś więcej jest raczej nieosiągalne. Na szczęście to jest sport i mamy szanse. Kilka miesięcy temu powiedziałbym, że nie ma możliwości, by Chelsea przeszła Barcelonę w Lidze Mistrzów. Przeprowadzili jednak trzy akcje i okazało się, że dzięki nim weszli do finału.

- Dzięki komu, poza trójką z Dortmundu, możemy być czarnym koniem imprezy?

- O formę zawodników, którzy mają za sobą długi sezon, akurat się obawiam. Nie tylko w polskiej drużynie. Może to dotknąć zwłaszcza faworytów. Właśnie dlatego na EURO dochodziło do niespodzianek, jak triumfy wypoczętych i głodnych sukcesu Danii bądź Grecji.

- Błaszczykowski, Lewandowski, Piszczek i Szczęsny wypoczęci nie są...

- Właśnie. Są tak świetnymi piłkarzami, że i tak będą ważni. O sukcesie reprezentacji mogą jednak zadecydować pozostali. Rybus, Murawski, Obraniak, Polanski. Zawodnicy w tle gwiazd, którzy powinni wznieść się na wyżyny swoich umiejętności. Kombinacja wybitnej czwórki z solidnymi rzemieślnikami może dać dobry efekt.

- Reprezentację Smudy można porównać do którejś z dawnych reprezentacji? Powiedzmy bez trzech ostatnich turniejów, żeby nie zapeszać.

- Drużyna jest warta tyle, ile jej wyniki. Obecna ma wszystko przed sobą i nie ma co jej stresować porównaniami. Trzeba im powiedzieć: "chłopaki, gracie o swoją szansę, możecie wejść do historii". Nie mam nic przeciwko temu, by prześcignęła reprezentacje z 1974 czy 1982 roku. Gdyby wygrała EURO, na pewno byłby to największy sukces w historii polskiego futbolu. Gdyby weszła do finału, byłoby to porównywalne z trzecimi miejscami na tamtych mistrzostwach.

- Wspomniał pan o mistrzostwach świata z 1982 roku. Z jednej strony sukces reprezentacji, z drugiej - ponura rzeczywistość stanu wojennego. Jak pan to wspomina?

- To był czas dużej niepewności, nikt z nas nie wiedział, w którym kierunku ten stan wojenny się rozwinie. I w całym tym smutku, przygnębieniu piłkarze dali nam wiele radości. Niezależnie od poglądów politycznych. PZPR i Solidarność, cieszyli się wszyscy.

- Polityka naprawdę zeszła w cień?

- Witałem wtedy piłkarzy po powrocie z Hiszpanii, samolot się opóźniał. I na ulicach Warszawy była eksplozja radości. Nieważne było, że piłkarze jadą odbierać jakieś medale od przedstawicieli nielubianych władz. To był jakiś oddech ulgi. I ten dramatyczny turniej, początek bardzo trudny i nagle przebudzenie. Nikt nie odbierze mojemu pokoleniu tej radości, którą mogliśmy wtedy przeżyć.

- "Zwycięski remis" 0:0 z ZSRR był jednak odbierany bardzo politycznie.

- Oczywiście, to było nieuniknione. Nie ma meczu z Rosją czy wcześniej z ZSRR, który byłby pozbawiony tego kontekstu. Takie mamy losy historyczne. Tak samo jest z Niemcami...

- Może nawet bardziej...

- O tyle, że z Niemcami nigdy nie wygraliśmy. W 1982 roku mieszkałem na Ursynowie. W stanie wojennym była godzina milicyjna, nie można było nigdzie chodzić po 22. A w ten wieczór każdy chciał manifestować radość. I sąsiedzi, nawet jak się nie znali, zapraszali się wzajemnie na wódkę. Nie wiem, czy pan to pamięta...

- To były akurat pierwsze mistrzostwa, które jakoś pamiętam.

- Wielkie święto, spontaniczna radość. Polska w półfinale mistrzostw, z których wyrzuca Rosję! W takim czasie! Mało brakowało do zwycięstwa. Waldemar Matysik miał sytuację sam na sam. Właśnie taki świetny piłkarz, będący w tle gwiazd. Takich cichych autorów sukcesu potrzebujemy też teraz. Tło polityczne w takich meczach było zaś, jest i będzie zawsze.

- Wtorkowy mecz z Rosją też będzie sprawą polityczną?

- Oczywiście, że tak. Może to różnie przebiegać. Rozmawiamy przed pierwszym meczem, ale gdyby obie ekipy przystąpiły do gry bez kompletu punktów, to walka byłaby niesamowita. I ostra atmosfera z boiska przeniesie się na trybuny. Wtedy będzie bardzo energetycznie i to może być mecz wysokiego ryzyka.

- Pan pamięta pierwszy mecz, który oglądał jako świadomy kibic?

- Zacząłem bardzo wcześnie, gdyż zapalonym kibicem był mój ojciec. Był lekarzem, ale w czasie studiów był nawet sędzią piłkarskim. Do końca życia pozostał fanem Lecha Poznań. Nawet kiedy klub walczył o wejście do II ligi, woził mnie na te spotkania. Pamiętam mecz z Lechią Gdańsk wygrany na starym stadionie na Dębcu 1:0.

- A pierwszy mecz reprezentacji?

- Mecz na Stadionie Śląskim w Chorzowie, w 1961 roku, wygrany przez Polskę 5:0. Moja siostra dzięki tym wyprawom też jest zapalonym kibicem. Później jeździłem na wielkiego Górnika Zabrze, między innymi na 2:2 z Romą. Jeździłem też na Pogoń Szczecin. Później podczas studiów w Gdańsku na Arkę i Lechię, a po studiach w Warszawie na Legię. Mam, jak widać, dorobek.

- Najlepszy polski mecz i piłkarz, którego pan widział?

- Polska - Holandia 4:1 w 1975 roku, rok po mistrzostwach. Piłkarzy wymieniłbym trzech. Włodzimierz Lubański otworzył naszej reprezentacji drzwi do wielkiego futbolu, Kazimierz Deyna jako genialny strateg i niezwykły egzekutor, jakim był Grzegorz Lato.

- Od strony organizacyjnej EURO będzie sukcesem?

- Myślę, że będzie udane. To zaczyna być już widoczne. Areny są dobrze przygotowane, miasta też. Oczywiście będzie sporo narzekań na transport i różne drobiazgi, ale nie będą to większe narzekania niż w innych miastach, które organizowały takie imprezy. Byłem zwolennikiem EURO w Polsce i przypomnijmy, że pierwszy list intencyjny w tej sprawie podpisałem jako prezydent Polski, wraz z prezydentem Ukrainy Kuczmą.

- W Warszawie jeszcze w przeddzień mistrzostw niespecjalnie czuło się atmosferę imprezy...

- Warszawa jest... nie powiem, że "zdemoralizowana", ale mniej wylewna w takich sytuacjach. Tu zawsze sporo się dzieje. W czasie turnieju będzie jednak inaczej. Jak ta machina już ruszy, będziemy odczuwali tę wspólnotę przeżywania i święta piłkarskiego. Już aktywizują się niezbyt aktywni przedstawiciele władz.

- Wielu ludzi lewicy narzeka na EURO. Nie tylko część działaczy PiS mówi, że to są igrzyska zamiast chleba. Jak pan na to patrzy?

- Prawda o życiu człowieka jest taka, że potrzeba i chleba, i igrzysk. To naturalna sytuacja, że kraj, który jest w nie najgorszej sytuacji gospodarczej, chce organizować duże imprezy sportowe. Te mistrzostwa to nie jest tylko zarobek przez miesiąc, kiedy trwają. Drogi zostaną, stadiony zostaną, lotniska też. Zostanie jednak też coś niebagatelnego - umiejętność organizowania takich imprez, a także pewna kultura obcowania z taką liczbą i różnorodnością przyjezdnych. Widziałem naszych młodych wolontariuszy i wiem, że będzie to dla nich bardzo dobre doświadczenie. I da ono w przyszłości także więcej chleba. Tu nie ma alternatywy albo chleb, albo igrzyska. To pozytywnie zmienia mentalność ludzi.

- Mentalność polityków też? Pan niemal z miejsca odrzucił bojkot ukraińskiej części EURO.

- Tak, pojawię się na finale w Kijowie. Jestem przeciwny mieszaniu sportu z polityką. Bojkot nie zda egzaminu, podobnie jak poprzednie. Zazwyczaj nic nie dawały politycznie, a wiele psuły w sporcie.

- Wielokrotnie spotykał się pan z głowami państw podczas meczów. Trybuna to też miejsce, na którym można w takiej chwili coś załatwić? Czy słyszy się raczej: daj spokój, przecież jest mecz...

- Zależy od człowieka. Zazwyczaj znajdzie się chwilę czasu na poruszanie poważniejszych spraw, ale mecze na pewno nie są czasem, podczas którego omawia się sprawy naprawdę najważniejsze. Dla polityka taki mecz to jednak także wcześniejszy obiad bądź późniejsza kolacja. Okazji do mniej formalnych rozmów jest zatem sporo.