Jeśli chwilę się zastanowić nad tym, jak działa globalna gospodarka, uderza absurd. Zasada, że zyski są najważniejsze, zabija nas wszystkich. Zamiast jeść ziemniaki, które urosły parę kilometrów od nas, transportujemy je tysiące kilometrów, tylko dlatego, że przez spekulację jest to chwilowo opłacalne. Pracujemy w firmach, które niszczą środowisko, żeby zarobić na drożejącą żywność i leczenie z chorób cywilizacyjnych. Spółki akcyjne, w imię zysku swoich udziałowców, zatruwają powietrze, którym oddychają ci sami udziałowcy. Gałąż, na której wszyscy siedzimy, jest już mocno nadpiłowana.
Młodzi ludzie, którzy wyszli w piątek na ulice, wzywają do radykalnych zmian. Warto jednak podkreślić - nie chcą zmian robionych po trupach. W swojej deklaracji napisali: "Żądamy, by respektowano prawa i potrzeby wszystkich, których mogą dotknąć skutki transformacji, szczególnie osób zatrudnionych w sektorach energetyki, rolnictwa, przemysłu i transportu". Na demonstracjach słychać o międzypokoleniowej solidarności, trosce o innych i o wspólny świat. Uderzający kontrast z egoizmem, który doprowadził świat na krawędź kryzysu klimatycznego.
Zmiana musi być systemowa. Oczywiście każdy z nas może jeździć do pracy komunikacją miejską, a nie samochodem, oszczędniej korzystać z energii. Ale nawet gdyby miliony polskich konsumentów narzuciły sobie żelazną dyscyplinę, to niestety niewiele to zmieni. Liczą się decyzje wielkich graczy - i to na nich trzeba je wymóc.
Zmiana oznacza koszty. Rzecz w tym, kto zapłaci ten rachunek. To wielkie korporacje zarobiły miliardy dolarów, emitując dwutlenek węgla, zanieczyszczając wodę i powietrze, zalewając rynek plastikiem. Teraz, jak zwykle, próbują się wykręcić od odpowiedzialności, zrzucić koszty na państwa i konsumentów. Nie wolno się na to zgodzić. Za zmianę powinni zapłacić przede wszystkim ci, którzy zarabiają na dewastacji środowiska.
Rosnące zyski nie mogą być celem samym w sobie. Jeśli produktem gospodarki jest katastrofa klimatyczna, zagrażająca przetrwaniu naszego gatunku, to znaczy, że gospodarka działa źle i trzeba ją naprawić. Bo, jak można było przeczytać na jednym z transparentów w Warszawie, "nie ma planety B".