Przemysław Wipler: Polska szkoła potrzebuje oddolnej rewolucji

2011-08-29 22:00

Polskie szkoły potrzebują pobudzającego impulsu, życia, które wniosą do nich przedsiębiorcze jednostki. To jest możliwe tylko pod warunkiem decentralizacji systemu

Obecna forma organizacji szkolnictwa, mimo przeprowadzonych reform, w gruncie rzeczy nieznacznie różni się od modelu funkcjonującego w okresie PRL, a reformy, które wprowadzono, nie są korzystne. Przeniesienie obowiązku prowadzenia szkół na samorządy rozmyło odpowiedzialność za edukację pomiędzy powiatami a ministerstwem. MEN rozdaje pieniądze, ale nie kontroluje ich wydawania, samorządy natomiast muszą prowadzić szkoły, ale nie mają wpływu na wielkość otrzymywanych środków i regulacje dotyczące ich wydawania. Pozostałe elementy reform również okazały się bądź to szkodliwe, bądź zupełnie jałowe. Wprowadzenie nowej matury i likwidacja egzaminów na studia pogłębiły i tak bardzo głęboką centralizację systemu. Utworzenie gimnazjów było wielkim przedsięwzięciem organizacyjnym, wywołało duże emocje, a z perspektywy czasu trudno właściwie stwierdzić, czemu ta operacja miała służyć.

Czym taka sytuacja skutkuje, nietrudno zauważyć. Ministerstwo skupia się na pozorowaniu działań: nieustannym manipulowaniu podstawami programowymi oraz zasadami egzaminów maturalnych i technicznych. Samorządy natomiast - z trudem wiążąc koniec z końcem - łączą i likwidują szkoły, zamiast poprawiać zarządzanie nimi.

Prawdziwa odnowa polskiej edukacji musi się dokonać oddolnie, musi być przeprowadzona rękami ludzi prowadzących szkoły i samych rodziców. Warunkiem umożliwiającym rozpoczęcie takich działań jest wprowadzenie autentycznego bonu oświatowego. Chodzi o rozwiązanie, w którym rodzic rzeczywiście ma prawo zdecydować, której instytucji rząd zapłaci za kształcenie jego dziecka i jak ona ma działać. Bez pośrednictwa samorządu. Bez ingerencji regulacji ministerialnych i ustawowych w sposób wydania pieniędzy.

Zwiększyć rolę rodziców

Obowiązujący obecnie algorytm edukacyjny umożliwia wprowadzenie takiego rozwiązania. Wymagałoby ono jednak dużej odwagi politycznej. Na jego korzyść przemawia dobre funkcjonowanie małych wiejskich szkół, przejmowanych już obecnie przez stowarzyszenia rodziców. To pierwszy wyłom w scentralizowanej polskiej machinie edukacyjnej. Dla tego typu inicjatyw trzeba otworzyć drzwi znacznie szerzej, a państwo w szkołach niepublicznych powinno ograniczyć swoją rolę do wskazania podstawy programowej i zakresu wiedzy niezbędnego do zaliczenia egzaminu maturalnego.

Potrzebujemy w Polsce debaty nie o tym, czy ministerstwo da uczniom jedną lekcję języka więcej, czy mniej, ale o tym, czy wprowadzić bon oświatowy z zakazem opłaty dodatkowej, czy też umożliwić szkołom pobieranie ograniczonych dodatkowych opłat od rodziców. Potrzebujemy dyskusji o konstrukcji algorytmu, wedle którego wyliczana jest kwota przeznaczana przez rząd na zorganizowanie nauki dla danego ucznia. Potrzebujemy dyskusji o tym, czy ograniczyć prowadzenie szkół niepublicznych wyłącznie do organizacji non profit, czy też uczynić działalność edukacyjną nową gałęzią konkurencyjnej polskiej przedsiębiorczości. Potrzebujemy poważnego przemyślenia doświadczeń holenderskich, w których od kilku już pokoleń duża część młodzieży uczy się w szkołach niepublicznych prowadzonych przez organizacje społeczne i finansowanych z publicznych środków przez bon oświatowy. Obecna sytuacja, w której rodzic, chcący mieć pełny wpływ na wychowanie dziecka i posyłający je do niepublicznej szkoły, płaci za jego edukację dwukrotnie - w podatkach i w czesnym - jest rażąco niesprawiedliwa.

Odbudujmy technika

Czas zacząć poważnie rozmawiać o tym, jaki zakres różnic w oświacie uważamy za możliwy do zaakceptowania, a jaki za niepożądany. Jednych szkoły mają przygotować do specjalistycznej pracy fizycznej, innych do zrobienia doktoratów przed ukończeniem trzydziestego roku życia. Te szkoły muszą się bardzo głęboko różnić. Obecnie w Polsce funkcjonuje wiele zespołów szkół technicznych. Szkoły zawodowe, mające wprowadzić ludzi bezpośrednio na rynek pracy, sąsiadują z niegdyś prestiżowymi technikami, przygotowującymi zdolnych uczniów do studiów technicznych. Te szkoły powinny być traktowane w odrębny sposób.

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wydaje duże pieniądze ze środków europejskich na program kierunków zamawianych na uczelniach technicznych, podczas gdy samorządy zamykają kolejne technika, które w obecnym algorytmie edukacyjnym są wyraźnie niedofinansowane. To jeden z wielu przykładów zupełnie niespójnej polityki edukacyjnej państwa.

Należy rozważyć poważne wsparcie państwa dla najlepszych publicznych szkół technicznych. Państwo musi wziąć za nie odpowiedzialność. Obecnie ponad sto szkół podlega bezpośrednio ministerstwom Kultury, Rolnictwa i Środowiska. Są to głównie szkoły specjalistyczne, takie jak technika rolnicze i leśne czy szkoły baletowe. To, że państwo traktuje je w uprzywilejowany sposób, a kompletnie porzuciło zainteresowanie np. najlepszymi technikami elektronicznymi, jest dowodem na brak jakiejkolwiek strategii w zarządzaniu edukacją. Otwarcie na nowe technologie i podążanie za potrzebami rynku pracy okazuje się niestety głównie frazeologią.

Trudno też się łudzić, że poziom edukacji podniesie się znacząco bez zwiększenia nakładów finansowych na edukację. Jeśli chcemy, by do zawodu nauczyciela nie następowała selekcja negatywna, by nauczycielami chcieli zostawać najzdolniejsi i najciekawsi ludzie, musimy nauczycielom więcej płacić. Żaden nowy, lepszy system kształcenia pedagogicznego, awansu zawodowego i przywilejów socjalnych nie będzie atrakcyjną alternatywą dla satysfakcjonującego wynagrodzenia. Zróżnicowanie form prowadzenia szkół i sposobów zarządzania nimi nie poprawi natychmiast sytuacji wszystkich nauczycieli, ale z pewnością otworzy debatę o wynagrodzeniach i rywalizację między szkołami o świetnych nauczycieli.

Walczmy z chuliganami

Dla poprawy atmosfery szczególnie w słabszych szkołach konieczna jest zmiana filozofii wychowawczej. Nadzór nad edukacją, realizowany przez kuratoria, musi rozliczać dyrektorów z braku utrzymania dyscypliny w szkołach, z braku stosowania kar, a nawet relegowania niezainteresowanych nauką uczniów. Szkoły, z powodów finansowych, obecnie bardzo niechętnie wyrzucają uczniów. Z kolei kuratoria przywykły traktować stosowanie sankcji dyscyplinarnych jako porażkę. To owocuje postępującą demoralizacją. Uczniowie - a nawet nauczyciele! - gorszych szkół bywają dręczeni przez chuliganów bezkarnych aż do momentu naruszenia przepisów kodeksu karnego. Nadzór kuratoryjny zupełnie zagubił tu swoją rolę. Edukacyjna biurokracja zbyt zajęta jest konsumowaniem środków unijnych na kolejne konferencje i każdego mówiącego o potrzebie większej dyscypliny w szkole gotowa utopić w morzu frazesów i papieru. Jeśli jednak w polskiej edukacji ma dojrzeć jakaś prawdziwa zmiana, to nie narodzi się ona z tych frazesów i kolejnych ministerialnych broszur. Tak jak w innych sektorach polskiego życia zbiorowego, sprawy w swoje ręce muszą wziąć sami obywatele.

Przemysław Wipler

prezes zarządu Fundacji Republikańskiej

Nasi Partnerzy polecają