"Super Express": - Cieszy pana unijna solidarność w sprawie pomocy dla Grecji, Irlandii, Hiszpanii?
Andrzej Sadowski: - Nie cieszy, gdyż wcale nie ratujemy Grecji, Hiszpanii czy innych krajów. "Pomoc dla Grecji" to eufemizm. Tam nie było żadnego trzęsienia ziemi czy tsunami tylko złe rządzenie.
- Co zatem ratujemy?
- Zarządy i rady nadzorcze firm, które powinny ponieść odpowiedzialność za swoje działania. To próba utrzymania uprzywilejowanej pozycji i bezkarności sektora finansowego. Ta "unijna solidarność" jest w tym wypadku próbą ukrycia zaangażowania banków Niemiec i Francji w operacje spekulacyjne długiem rządu greckiego.
- Unia przekonuje, że oszczędnościowa terapia pomoże samym Grekom.
- Spójrzmy na negocjacje, które grecki rząd miałby prowadzić na temat oszczędności. Tak się dziwnie składa, że nawet spore oszczędności, które Grecy byli w stanie zaakceptować, były torpedowane przez część krajów UE.
- Dlaczego?
- Grecy chcieli zrezygnować np. z dalszego zakupu uzbrojenia. Armia jest u nich "przezbrojona". Mogli dużo na tym zaoszczędzić. Niemcy byli temu przeciwni. Dlaczego? Bo uzbrojenie pochodzi z Niemiec i Francji. W Hiszpanii sektor finansowy angażował się w ryzykowne działania na stymulowanym przez rząd rynku nieruchomości. W operacje były też zaangażowane instytucje z innych, bogatszych krajów.
- Czy gdybyśmy poprosili o wsparcie np. dla polskich firm budowlanych, Unia też byłaby solidarna?
- Bez szans. Unia Europejska zawsze była miejscem, w którym rządzą interesy narodowe i najwięcej mogli uzyskać najsilniejsi. Nasi politycy niestety byli albo naiwni, albo cyniczni, twierdząc, że jest inaczej. Pamięta pan opowiadanie, że taki albo inny kraj jest "adwokatem Polski" w Unii?
- Mówiło się o Niemczech. Berlin chciał jednak rozszerzenia UE...
- Tyle że opisując kogoś jako adwokata Polaków, nie mówiono Polakom, że adwokaci nie pracują za darmo. To było ukrywanie faktycznych mechanizmów UE. Podchodzono do tego z jakimś naiwnym idealizmem.
- Co było ceną za pracę tego adwokata?
- Zgoda na pewne jego działania. Zwróćmy uwagę, jak histerycznie reagowano na samo mówienie o roz- bieżnych interesach np. Polski i Niemiec. Oskarżano za to o antyeuropejskość! Owszem, jakąś część interesów mamy wspólną, ale mamy też i rozbieżne interesy! Samo zauważenie tej kwestii byłoby dużym krokiem w profesjonalnym podejściu do sprawy u naszych polityków. Od samego początku ponosimy tego konsekwencje.
- W jaki sposób?
- Inne kraje miały lepsze warunki wejścia do Unii Europejskiej. Świadczyło to o tym, że ich elity były w stanie twardo je negocjować. Bywa, że świadomość fundamentalnej różnicy interesów oraz zagrożeń do naszych polityków dociera. Tak bywa przy szczególnie groźnych propozycjach, jak sprawa ograniczenia emisji CO2.
- Polski rząd zawetował ograniczenie emisji CO2. Czy w świetle traktatu z Lizbony nie jest to odwlekanie nieuchronnego?
- Niewykluczone, że ten sprzeciw będzie nieskuteczny. Przyjęcie dzisiejszych założeń Brukseli w sprawie CO2 oznaczałoby jednak, że Polski... nie stać na obecność w Unii Europejskiej! Nasi politycy powinni mieć świadomość wyboru: albo chcą dobrobytu obywateli i rozwoju kraju, albo chcą być za wszelką - niemożliwą do zapłacenia - cenę w Unii. Wprowadzenie tych norm skazywałoby Polskę na długotrwały niedorozwój.
- Nasi politycy będą w stanie dokonać takiego wyboru?
- Przy uczciwym bilansie ekonomicznym mogą nie mieć wyboru i może będą musieli przynajmniej zastanowić się nad wyjściem z Unii. Weto może świadczyć, że mają tego świadomość. Samo członkostwo w Unii nie może być fetyszem.
- Mówi się, że na nieobecność w UE i samą obecność we wspólnocie wolnego handlu może sobie pozwolić Szwajcaria czy Norwegia. Pamięta pan, że Polska to niezbyt ładna panna na wydaniu...
- To była kompletna bzdura, wynikająca z niedoceniania potencjału Polski. Z błędnej oceny własnych możliwości i niezrozumiałych kompleksów politycznej elity. W tym samym czasie Komisja Europejska uznała, że Polacy są najbardziej przedsiębiorczym społeczeństwem w Europie, mają największy potencjał demograficzny.
- Jak ocenia pan bilans obecności Polski w UE jako ekonomista?
- Pozytywna jest obecność we wspólnej strefie wolnego handlu, o której pan wspomniał. Sama Unia nie jest jednak aż tak atrakcyjna. Dlatego Szwajcarii i Norwegii wystarczy tamta wspólnota. Paradoksalnie bardziej atrakcyjni jako miejsce do inwestowania byliśmy przed rozszerzeniem, gdyż nie obejmowały nas pewne ograniczenia. Po wejściu do UE inwestycje wcale aż tak nie wzrosły. Pamięta pan "zagrożenie dumpingiem socjalnym i podatkowym"?
- Tak straszyli Polską swoich wyborców Francuzi i Niemcy.
- To było dla nich pewne zagrożenie, ale dla Polski olbrzymia szansa. Oszczędzę nazwisk, ale to nasi politycy nie zgodzili się na to, żebyśmy konkurowali w UE niskimi i lepszymi podatkami, bo drogami do tej pory nie możemy.
- Ci, którzy mówią o plusach, podkreślają znaczenie funduszy europejskich dla PKB...
- Nie opierałbym na tym trwałego rozwoju Polski. Należy to traktować jako zwrot polskiej składki w UE. Budowanie na tym przyszłości gospodarczej kraju to nieodpowiedzialność. Jak można mówić, że Polska zyskuje głównie na tym, że jest klientem pomocy społecznej UE? To dość uwłaczające dla polskiego społeczeństwa. Wśród pozytywnych stron UE wymieniłbym jednak zwiększenie wolności gospodarczej przez wymuszenie na naszych rządach likwidacji niektórych monopoli, np. w telekomunikacji, i uwolnienie przewozów lotniczych.
Andrzej Sadowski
Ekonomista, założyciel i wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha