Postawienie na czele Komisji Europejskiej Niemki, Ursuli von der Leyen, wywodzącej się z CDU i wyraźnie sceptycznej wobec Rosji, jest też z polskiego punktu widzenia niezłym, choć też, jasna sprawa, nie idealnym, rozwiązaniem. Stojąc na czele najważniejszego organu UE, Niemcy będą bezpośrednim adresatem żądań, pretensji, zastrzeżeń. Będą musiały się z nimi mierzyć całkiem wprost, zamiast wpływać na politykę Komisji, jak dotąd, z tylnego siedzenia. To zdrowszy system niż dotychczasowy. Poza tym bądźmy realistami: Unia jest w kryzysie, którego strategicznego rozwiązania na razie nie widać. W takim właśnie momencie najważniejsze instytucjonalne miejsce powinien zająć przedstawiciel najważniejszego kraju UE.
Timmermans, owszem, na pocieszenie zostanie zapewne wiceszefem KE – temu już zapobiec nie bardzo jest jak ze względu na sposób powoływania wiceprzewodniczącego – ale jako polityk przegrany.
To prawda, że nasza część Europy nie dostała żadnego z czterech głównych stanowisk, ale czy nie fetyszyzujemy podziału geograficznego? Czy postawienie na przykład na czele Rady Europejskiej Bułgara, Litwina albo Czecha, a nie Belga, miałoby dla Polski jakiekolwiek znaczenie?
Przed nami teraz walka o podział tek w Komisji Europejskiej. To dopiero może być miara, według której będziemy mogli pełniej ocenić sprawność polskiej dyplomacji. Na razie poszło nam przyzwoicie.